W mediach i prywatnych
ludzkich rozmowach.
Czy akcentowanie płci dziecka to coś złego, szkodliwego, bo
samo powinno sobie tę określić?
Czy różowa dziewczynka i niebieski chłopiec
(lub na odwrót – w zależności od regionu) to coś, co powinno być zakazane, a
może nawet ukarane? Bo co to za sugerowanie – dziecko samo wybrać powinno.
I wreszcie – co przedszkolak o płciach wiedzieć powinien?
Co do koloru różowego, falbanek i cekinów, to ja też
przekonana byłam, że nigdy przenigdy córki tak nie wystroję. Jednak gdy
przypadkiem dorwała sukienkę (podarowaną nam złośliwie niemal, bo nie na moją
prośbę, a i też bez konsultacji ze mną - matką) w tymże kolorze z tiulową halką
i cekinami na dodatek (kicz i chłam totalny), była wniebowzięta, że się cała
błyszczy.
I co? Zabronić miałam? W imię czego? Zabrać? Zniszczyć? Żeby na siłę, wbrew
naturze wyprzeć z Jej pięcioletniej głowy zamiłowanie do obrzydliwie
dziewczęcego stylu?
Taki etap rozwoju. Jeśli teraz zabronię, przypomni sobie po
czterdziestce, że w tej kwestii czuje niedosyt i wyskoczy w różowych tiulach i
falbanach między ludzi.
Co więcej, ja też przechodziłam w swoim dzieciństwie etap
różu. Niestety wtedy róż był nie do zdobycia. Jeśli już gdzieś się pojawił,
wzbudzał podziw i zachwyt, a u niektórych nawet zazdrość. Wszystko było wtedy
szaro bure i ponure. Teraz na szczęście jest inaczej. Każdy może wybrać coś dla
siebie. Nie ma jednego wiodącego trendu.
Jeśli małolaty chcą być różowe, niech sobie są. Przejdzie im
tak, jak i przyszło. Wiele z nich później wskoczy w czerń. I to też im minie.
Najgorsze, to stać się niewolnikiem idei zabraniającej, czy też nakazującej.
Moje Córki chodzą ubrane we wszystkie kolory. Różowych
ciuchów mają niewiele i niemal wszystkie
one pochodzą ze wspomnianego źródła. Ja kupuję przeważnie kolory żywe, żeby nie
było problemu, że się łatwo byle czym brudzi. Żadne tam biele i pastele.
Dzieciństwo ma być kolorowe. Monotonii czas przyjdzie później. Albo i nie. I oby
nie.
Fakt – czasem pada pytanie, czy to chłopczyk, bo rajtuzki ma
brązowe albo spodnie w ciemne paski. Lub zdziwienie, że to dziewczynka, bo na
zielono ubrana, a nie na różowo.
Przez długi czas moje Córki chodziły wyłącznie w spodniach,
bo nie znosiły sukienek - było im zwyczajnie niewygodnie. Nigdy nie
protestowałam, bo ich wygoda i dobre samopoczucie były dla mnie cenniejsze, niż
zaakcentowany dziewczęcy wizerunek w przywdzianej sukieneczce i kokardkach we
włoskach.
Ostatnio jednak pojawił się etap uwielbienia dla sukienek. Prawie
codziennie jest wybieranie, w której sukience pójdzie do przedszkola jedna i
druga, bo trzecia jeszcze zbyt mała.
Widzę, że Je to cieszy, więc i mnie to
cieszy.
Kolejna sprawa to fryzura. Uwielbiam zaplatać włosy w
przeróżne warkocze. Jednak moja najstarsza Córka (młodsze mają jeszcze zbyt krótkie włosy) przez długi czas nie pozwoliła sobie nawet kucyka związać czy
przypiąć spinki. Był też długotrwały etap, na którym nie chciała włosów ani
czesać, ani obciąć nie pozwalała. Chodziła więc poczochrana. Nie interesowało
mnie, co na Jej widok myślą inne matki odbierające swoje uczesane dzieci z
przedszkola. Niedawno zgodziła się zaplatać włosy w warkocz. Jeśli uzna, że
jednak nie lubi czesania i chce obciąć włosy, to zgodzę się na to pomimo, że
mnie podoba się w długich.
A co do podkreślania płci małego dziecka przez rodziców, to
nie widzę w tym nic a nic niebezpiecznego, złego itp. Uważam, że mają do tego
pełne prawo i nie czynią tym krzywdy dziecku. Pod warunkiem, że zachowują
zdrowy umiar. Dla mnie przekroczeniem granic normalności jest niemowlę czy
dwulatek z przebitymi uszami i kolczykami. Robienie makijażu siedmiolatce na
rozpoczęcie roku szkolnego i trwałej ondulacji do pierwszej komunii. Farbowanie
włosów czterolatce z okazji przedstawienia w przedszkolu i kupowanie butów na
obcasie uczennicy podstawówki. To jest chore i zupełnie niepotrzebne. Natomiast
kolor różowy, czy przypinka z kwiatuszkiem na czapeczce u rocznej dziewczynki
nie powinny stanowić tematu do dyskusji nad sensem lub jego brakiem. Podobnie
jak tiule i cekiny w garderobie pięciolatki.
Jeśli więc rozmawiać z przedszkolakami o sprawach z płcią
związanych, to prędzej już o tzw. pracach domowych i podziale ról, który z płcią powinien mieć najmniej wspólnego.
O tym, z czym na co dzień dziecko ma styczność.
Wciąż jest
bowiem wielu ludzi, którzy sądzą na przykład, że facet to nie powinien
ziemniaków obierać, bo to zajęcie dla kobity. Podobnie jest z praniem,
prasowaniem, gotowaniem i sprzątaniem. Znam facetów, którzy nie sprzątają w
domu wcale. Nic. Nawet swoich brudnych ubrań do kubła na pranie nie wyniosą
tylko ciepną gdzieś na krzesło po czym wyciągają z szafy czyste i ubierają.
Znam
też takich, którym ubrania w szafie układają żony, bo oni zbyt męscy są
na składanie koszulek i dobieranie w pary skarpetek. To jest dopiero obciach i
zacofanie w myśleniu.
Ja np. nie cierpię żelazka, choć gdy trzeba korzystam z niego. Ubrania jednak kupuję z tkanin
nie wymagających prasowania. Takie też noszą moje dzieci, a mój Mąż nigdy nie
narzekał, że koszule prasuje sobie sam. Nigdy też nie musiałam z Nim o tym
rozmawiać - widzi, że koszula wymaga prasowania, to sobie wyciąga deskę,
żelazko i prasuje. Kanapki do pracy też sobie robi sam. Ja gotuję obiad, a On
przeważnie po tym obiedzie sprząta, choć to nie jest reguła. Pranie robimy w zależności od okoliczności,
ale też bez sztywnego podziału na role czy zmiany (w sensie, że dziś twoja kolej). Śmieci też najczęściej
wynosi Mąż. Wiertarki nigdy nie lubiłam, więc nie używam jej. Ale już frajdą
dla mnie jest wbijanie młotkiem małych gwoździ pod obrazki na przykład. Kiedy
jest potrzeba przepakowania pudeł w kanciapie, wspinania się po nie itp., to
nie widzę problemu, żeby to zrobić samodzielnie. Gdy administracja osiedla
wymyśliła malowanie balustrad balkonów, wszystkie sąsiadki dziwiły się, że u
nas ja się za to zabrałam. Wszędzie bowiem robili to faceci lub wynajęta płatna
ekipa (nawiasem dodam, że też z facetów złożona). A ja potraktowałam to jako
odskocznię od zajmowania się dziećmi i bardzo chętnie wskoczyłam w roboczy
kombinezon Męża, żeby przez cały dzień machać pędzlem. On w tym czasie
opiekował się dziećmi i obiad gotował. I żadne z nas nie uskarżało się na
niesprawiedliwy podział ról.
Myślę, że każdy powinien robić to, w czym czuje się
wystarczająco pewnie i swobodnie. Pomijam oczywiście kwestię rzeczy, które
zrobić trzeba na zasadzie obowiązku, bez względu na to, czy się je lubi czy nie
i czy się ma na nie ochotę czy nie. Ale myślę, że nie ma sensu dzielić się na
zasadzie - to jest męskie zajęcie, więc ty to zrób, a ja się zajmę podlewaniem
kwiatków, bo to bardziej pasuje do kobiety.
Szczerze? Udusiłabym się. Nie tyle podziałem
na role, co poczuciem życia w ograniczeniach, które nie mają sensu. Czasem mam
ochotę porobić tzw. ciężkie prace domowe, żeby zwyczajnie odreagować stresy
itp. Innym razem za to chętnie stanę przy garach i będę mieszała łyżką zupę na
obiad. Ale nie wyobrażam sobie żyć w przeświadczeniu, że daną czynność MUSZĘ
wykonać koniecznie ja, a innej za to nie wolno mi pod żadnym pozorem, bo jest
niestosowna do mojej płci.
W codziennym życiu rodzinnym raczej nie ma takich
rzeczy, do których ktoś nie nadaje się ze względu na swą płeć. Prędzej ze
względu na brak umiejętności, ale to z płcią nie ma nic wspólnego.
W sumie można by podpytać przedszkolaków, jak to jest w ich domach. Kto czym się zajmuje. Czy codzienne pranie, sprzątanie i gotowanie to zajęcia wyłącznie mamy, a sporadycznie popsute krany i jeszcze rzadziej wyrwane zawiasy to działka taty? I jeszcze bezdyskusyjna akceptacja wszystkich członków rodziny dla takiego podziału obowiązków...
Czy może jest tak, że tata rozwiesza też pranie, a mama naprawia zepsuty zlew w kuchni? I robią to nie dlatego, że nie ma kto tego zrobić i muszą itp., ale dlatego, że dogadali się między sobą na zasadzie: jest to i to do zrobienia, kto za co się zabiera? bez sugestii, że to męskie, a tamto kobiece.