piątek, 6 września 2013

O różowym kolorze i podziale na płeć piękną i niewdzięczną

Głośno ostatnio na ten temat...
W mediach i prywatnych ludzkich rozmowach.
Czy akcentowanie płci dziecka to coś złego, szkodliwego, bo samo powinno sobie tę określić? 
Czy różowa dziewczynka i niebieski chłopiec (lub na odwrót – w zależności od regionu) to coś, co powinno być zakazane, a może nawet ukarane? Bo co to za sugerowanie – dziecko samo wybrać powinno.
I wreszcie – co przedszkolak o płciach wiedzieć powinien?

Co do koloru różowego, falbanek i cekinów, to ja też przekonana byłam, że nigdy przenigdy córki tak nie wystroję. Jednak gdy przypadkiem dorwała sukienkę (podarowaną nam złośliwie niemal, bo nie na moją prośbę, a i też bez konsultacji ze mną - matką) w tymże kolorze z tiulową halką i cekinami na dodatek (kicz i chłam totalny), była wniebowzięta, że się cała błyszczy.
I co? Zabronić miałam? W imię czego? Zabrać? Zniszczyć? Żeby na siłę, wbrew naturze wyprzeć z Jej pięcioletniej głowy zamiłowanie do obrzydliwie dziewczęcego stylu?
Taki etap rozwoju. Jeśli teraz zabronię, przypomni sobie po czterdziestce, że w tej kwestii czuje niedosyt i wyskoczy w różowych tiulach i falbanach między ludzi.
Co więcej, ja też przechodziłam w swoim dzieciństwie etap różu. Niestety wtedy róż był nie do zdobycia. Jeśli już gdzieś się pojawił, wzbudzał podziw i zachwyt, a u niektórych nawet zazdrość. Wszystko było wtedy szaro bure i ponure. Teraz na szczęście jest inaczej. Każdy może wybrać coś dla siebie. Nie ma jednego wiodącego trendu.
Jeśli małolaty chcą być różowe, niech sobie są. Przejdzie im tak, jak i przyszło. Wiele z nich później wskoczy w czerń. I to też im minie. 
Najgorsze, to stać się niewolnikiem idei zabraniającej, czy też nakazującej.
Moje Córki chodzą ubrane we wszystkie kolory. Różowych ciuchów mają niewiele i niemal wszystkie one pochodzą ze wspomnianego źródła. Ja kupuję przeważnie kolory żywe, żeby nie było problemu, że się łatwo byle czym brudzi. Żadne tam biele i pastele. Dzieciństwo ma być kolorowe. Monotonii czas przyjdzie później. Albo i nie. I oby nie.
Fakt – czasem pada pytanie, czy to chłopczyk, bo rajtuzki ma brązowe albo spodnie w ciemne paski. Lub zdziwienie, że to dziewczynka, bo na zielono ubrana, a nie na różowo.
Przez długi czas moje Córki chodziły wyłącznie w spodniach, bo nie znosiły sukienek - było im zwyczajnie niewygodnie. Nigdy nie protestowałam, bo ich wygoda i dobre samopoczucie były dla mnie cenniejsze, niż zaakcentowany dziewczęcy wizerunek w przywdzianej sukieneczce i kokardkach we włoskach.
Ostatnio jednak pojawił się etap uwielbienia dla sukienek. Prawie codziennie jest wybieranie, w której sukience pójdzie do przedszkola jedna i druga, bo trzecia jeszcze zbyt mała. 
Widzę, że Je to cieszy, więc i mnie to cieszy.
Kolejna sprawa to fryzura. Uwielbiam zaplatać włosy w przeróżne warkocze. Jednak moja najstarsza Córka (młodsze mają jeszcze zbyt krótkie włosy) przez długi czas nie pozwoliła sobie nawet kucyka związać czy przypiąć spinki. Był też długotrwały etap, na którym nie chciała włosów ani czesać, ani obciąć nie pozwalała. Chodziła więc poczochrana. Nie interesowało mnie, co na Jej widok myślą inne matki odbierające swoje uczesane dzieci z przedszkola. Niedawno zgodziła się zaplatać włosy w warkocz. Jeśli uzna, że jednak nie lubi czesania i chce obciąć włosy, to zgodzę się na to pomimo, że mnie podoba się w długich.

A co do podkreślania płci małego dziecka przez rodziców, to nie widzę w tym nic a nic niebezpiecznego, złego itp. Uważam, że mają do tego pełne prawo i nie czynią tym krzywdy dziecku. Pod warunkiem, że zachowują zdrowy umiar. Dla mnie przekroczeniem granic normalności jest niemowlę czy dwulatek z przebitymi uszami i kolczykami. Robienie makijażu siedmiolatce na rozpoczęcie roku szkolnego i trwałej ondulacji do pierwszej komunii. Farbowanie włosów czterolatce z okazji przedstawienia w przedszkolu i kupowanie butów na obcasie uczennicy podstawówki. To jest chore i zupełnie niepotrzebne. Natomiast kolor różowy, czy przypinka z kwiatuszkiem na czapeczce u rocznej dziewczynki nie powinny stanowić tematu do dyskusji nad sensem lub jego brakiem. Podobnie jak tiule i cekiny w garderobie pięciolatki. 


Jeśli więc rozmawiać z przedszkolakami o sprawach z płcią związanych, to prędzej już o tzw. pracach domowych i podziale ról, który z płcią powinien mieć najmniej wspólnego. 
O tym, z czym na co dzień dziecko ma styczność. 
Wciąż jest bowiem wielu ludzi, którzy sądzą na przykład, że facet to nie powinien ziemniaków obierać, bo to zajęcie dla kobity. Podobnie jest z praniem, prasowaniem, gotowaniem i sprzątaniem. Znam facetów, którzy nie sprzątają w domu wcale. Nic. Nawet swoich brudnych ubrań do kubła na pranie nie wyniosą tylko ciepną gdzieś na krzesło po czym wyciągają z szafy czyste i ubierają. 
Znam też takich, którym ubrania w szafie układają żony, bo oni zbyt męscy są na składanie koszulek i dobieranie w pary skarpetek. To jest dopiero obciach i zacofanie w myśleniu.

Ja np. nie cierpię żelazka, choć gdy trzeba korzystam z niego. Ubrania jednak kupuję z tkanin nie wymagających prasowania. Takie też noszą moje dzieci, a mój Mąż nigdy nie narzekał, że koszule prasuje sobie sam. Nigdy też nie musiałam z Nim o tym rozmawiać - widzi, że koszula wymaga prasowania, to sobie wyciąga deskę, żelazko i prasuje. Kanapki do pracy też sobie robi sam. Ja gotuję obiad, a On przeważnie po tym obiedzie sprząta, choć to nie jest reguła. Pranie robimy w zależności od okoliczności, ale też bez sztywnego podziału na role czy zmiany (w sensie, że dziś twoja kolej). Śmieci też najczęściej wynosi Mąż. Wiertarki nigdy nie lubiłam, więc nie używam jej. Ale już frajdą dla mnie jest wbijanie młotkiem małych gwoździ pod obrazki na przykład. Kiedy jest potrzeba przepakowania pudeł w kanciapie, wspinania się po nie itp., to nie widzę problemu, żeby to zrobić samodzielnie. Gdy administracja osiedla wymyśliła malowanie balustrad balkonów, wszystkie sąsiadki dziwiły się, że u nas ja się za to zabrałam. Wszędzie bowiem robili to faceci lub wynajęta płatna ekipa (nawiasem dodam, że też z facetów złożona). A ja potraktowałam to jako odskocznię od zajmowania się dziećmi i bardzo chętnie wskoczyłam w roboczy kombinezon Męża, żeby przez cały dzień machać pędzlem. On w tym czasie opiekował się dziećmi i obiad gotował. I żadne z nas nie uskarżało się na niesprawiedliwy podział ról.

Myślę, że każdy powinien robić to, w czym czuje się wystarczająco pewnie i swobodnie. Pomijam oczywiście kwestię rzeczy, które zrobić trzeba na zasadzie obowiązku, bez względu na to, czy się je lubi czy nie i czy się ma na nie ochotę czy nie. Ale myślę, że nie ma sensu dzielić się na zasadzie - to jest męskie zajęcie, więc ty to zrób, a ja się zajmę podlewaniem kwiatków, bo to bardziej pasuje do kobiety. 
Szczerze? Udusiłabym się. Nie tyle podziałem na role, co poczuciem życia w ograniczeniach, które nie mają sensu. Czasem mam ochotę porobić tzw. ciężkie prace domowe, żeby zwyczajnie odreagować stresy itp. Innym razem za to chętnie stanę przy garach i będę mieszała łyżką zupę na obiad. Ale nie wyobrażam sobie żyć w przeświadczeniu, że daną czynność MUSZĘ wykonać koniecznie ja, a innej za to nie wolno mi pod żadnym pozorem, bo jest niestosowna do mojej płci. 
W codziennym życiu rodzinnym raczej nie ma takich rzeczy, do których ktoś nie nadaje się ze względu na swą płeć. Prędzej ze względu na brak umiejętności, ale to z płcią nie ma nic wspólnego.

W sumie można by podpytać przedszkolaków, jak to jest w ich domach. Kto czym się zajmuje. Czy codzienne pranie, sprzątanie i gotowanie to zajęcia wyłącznie mamy, a sporadycznie popsute krany i jeszcze rzadziej wyrwane zawiasy to działka taty? I jeszcze bezdyskusyjna akceptacja wszystkich członków rodziny dla takiego podziału obowiązków...
Czy może jest tak, że tata rozwiesza też pranie, a mama naprawia zepsuty zlew w kuchni? I robią to nie dlatego, że nie ma kto tego zrobić i muszą itp., ale dlatego, że dogadali się między sobą na zasadzie: jest to i to do zrobienia, kto za co się zabiera? bez sugestii, że to męskie, a tamto kobiece.

czwartek, 15 sierpnia 2013

O moim „uciekaniu” i lęków oswajaniu – rozważania o uczuciach w duchu Porozumienia Bez Przemocy

Wczesne wstawanie po nieprzespanej nocy (bo karmienie, tulenie, jednym słowem - reagowanie) i zadania od samego rana plus krzyki, płacze itp. to u mnie codzienność.
Obserwowałam samą siebie i moje uczucia i pewnego dnia zdałam sobie sprawę z tego, że to co najsilniej odczuwam, to lęk. Tak. Nie tyle zmęczenie czy nawet złość, co właśnie lęk. Kolejne stany - takie jak zmęczenie czy złość biorą się u mnie właśnie z tego lęku.
Przed czym lęk? Na to pytanie nie umiem podać jednoznacznej odpowiedzi.
Zauważyłam jednak, że znika on, gdy towarzyszy mi inna dorosła osoba. Czyli, gdy nie jestem sama z dziećmi, ale jest jeszcze np. Mąż, Koleżanka, Mama, Babcia…Wiadomo, że nie da się tak przez cały czas, bo Mąż wychodzi na prawie cały dzień do pracy, a Mama mieszka prawie 300 km ode mnie, Siostra pracuje, a Koleżanki mają własne dzieci i obowiązki do spełnienia.
Ponieważ próba „ucieczki” nie pomogła, a wręcz pogorszyła mój stan, postanowiłam spróbować oswoić problem. Zauważyłam wówczas, że im bardziej potrafię być tu i teraz z dzieckiem koncentrując się jednocześnie na tej konkretnej chwili, tym jest mi łatwiej i lęk znika. Wcześniej wydawało mi się, że potrzebuję „ucieczki” oraz, że tylko „ucieczka” mi pomoże.
Wyglądało to tak, że myślami byłam wciąż nieobecna przy dzieciach, projektowałam w głowie konieczność wyjścia z domu bez dzieci, jak tylko Mąż wróci z pracy itp. Bardzo to było męczące i zżerające moją energię, a przy tym mój lęk narastał.
Nawet jak już „uciekłam” z domu żeby trochę odetchnąć od krzyków, nie czułam się wypoczęta ani trochę. Wręcz przeciwnie - mój niepokój narastał, w głowie ciągle gonitwa myśli itp. Chodzi mi o to, że miałam wrażenie, że jedynym sposobem na przetrwanie jest „uciekanie” od dzieci i ich krzyków. Tymczasem okazało się, że dużo łatwiej mi przetrwać, gdy te krzyki oswajam.
Robię to tak, że staram się więcej te krzyczące dzieci przytulać, bardzo pilnuję się, żeby nie mówić do nich zniechęconym tonem uciemiężonej matki, bo to pogarsza sytuację i jeszcze bardziej psuje atmosferę. Przyznaję, że często wymaga to ode mnie bardzo dużej pracy nad sobą - pracy z moim własnym zniechęceniem. Widzę jednak pozytywne efekty i wtedy dobrze mi z tym.
Przestałam też nadmiernie surowo oceniać swoje własne "porażki" na tej drodze. Zauważyłam, że i one uczą mnie czegoś o mnie samej i przyjmuję je z większą pokorą. Zauważyłam też, że dzięki temu wszystkiemu, zupełnie niezamierzenie, zaczęłam mieć łagodniejszy stosunek do samej siebie i bardziej samą siebie polubiłam.
Myślę teraz, że moją największą potrzebą była nie tyle „ucieczka” od dzieci i trudnych sytuacji okołodziecięcych, ale raczej oswojenie ich (sytuacji), przyjęcie takimi, jakie są oraz polubienie. I chyba mi się to udało. A jeśli jeszcze nie do końca, to przynajmniej czuję, że jestem na dobrej drodze.

Złota myśl na dziś:
To, co ważne, to odnaleźć swój własny sposób (zgodny z Twoimi potrzebami), dzięki któremu to, co teraz trudne, stanie się dla Ciebie bardziej łagodne. Tego z całego serca każdemu życzę.


czwartek, 8 sierpnia 2013

Przedszkolne dylematy (cz. 3)

Dlaczego uważam, że nie jest słusznym twierdzić, że za rok BĘDĘ MUSIAŁA zmierzyć się z tym samym (wspomniałam tutaj ), czyli mej Córki niezadowoleniem ze zmiany placówki edukacyjnej?

Na rozporządzenie ministra (z którym to nie zgadzam się i które to uważam za wręcz szkodliwe) mam już swój sposób. To po pierwsze. A po drugie za rok – jak na to logika i matematyka wskazują – moja Córka będzie o rok starsza. O cały jeden rok. A to na obecnym etapie życia jest naprawdę dużo. Przez ten rok zapewne wiele się zmieni – podobnie, jak zmieniło się przez minione pół roku. Być może za rok będzie bardziej otwarta na nowości i łatwiej będzie Jej odnaleźć się w licznej grupie, w dużej przestrzeni, w nowym towarzystwie.
I po trzecie wreszcie – chyba najistotniejsze – to skąd na Boga tkwi w naszych głowach, wpojone i zakorzenione, błędne przekonanie o tym, że człowiek, aby był zdolny do prawidłowego funkcjonowania w dorosłym życiu, musi najpierw w okresie dziecięcym doświadczać złych rzeczy?

Do dziś pamiętam taktykę nauki pływania, jaką zastosował mój pierwszy nauczyciel. Byłam wówczas w drugiej klasie szkoły podstawowej i to były pierwsze zajęcia na basenie. Pan nauczyciel, wyposażony w długi kij, ustawił dzieci w rządku i każdemu po kolei kazał wskoczyć do wody, a następnie złapać się kija, przy pomocy którego on będzie każdego wyciągał. Dodam tylko, że było to najgłębsze miejsce basenu – metr siedemdziesiąt – czyli woda zakrywała nawet najwyższych drugoklasistów. Chciałam uciec, zrobić cokolwiek, żeby uniknąć tego zadania. Niestety nie było ratunku, a wszelkie przejawy opieszałości czy też niepewności, skutkowały tym, że pan nauczyciel, za pomocą wspomnianego kija „pomagał” niezdecydowanym wpaść do wody. Wskoczyłam więc grzecznie, żeby nie zostać kijem popchnięta, woda mnie zakryła, otworzyłam oczy, zobaczyłam kij, złapałam go i po chwili byłam z powrotem na lądzie. Przeżyłam. Więc w czym problem?
Ano w tym, że ten skok na głęboką wodę wcale nie oswoił mnie z wodą. Efekt był wręcz odwrotny. O ile wcześniej byłam bardzo pozytywnie nastawiona do zajęć na basenie, o tyle od tej jednej chwili, przestałam interesować się nauką pływania na amen. No prawie na amen. Przez cały rok stosowałam przeróżne uniki i wymówki. Że głowa mnie boli, brzuch, noga, coś tam. Że kostiumu zapomniałam – wszystko spakowałam proszę pani, ręcznik mam, klapki czepek, ale kostiumu nie wzięłam (czepek można było pożyczyć od ratownika, bez ręcznika też pewnie jakoś dałoby się, ale bez kostiumu? Jak? Na golasa?). I tak jakoś udawało mi się przez cały rok.
Latem pojechaliśmy z rodzicami na wczasy nad jeziorko. Mama kupiła mi pompowane rękawki do nauki pływania, a Tata razem ze mną wszedł do jeziora i trzymając mnie, położył na wodzie. Trzymał mnie tak długo, aż całkowicie oswoiłam się z wodą i poczułam się w niej bezpiecznie. Dopiero wtedy powoli wysunął rękę spod moich pleców. Leżałam na wodzie i nie bałam się. Po kilku takich próbach, zdjęłam rękawki i zaczęłam ćwiczyć bez nich.
Gdy wróciliśmy z wakacji umiałam już pływać i nie bałam się wody. We wrześniu na szkolnych zajęciach z pływania, nauczyciele nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Rok później zostałam wytypowana do klasy sportowej, w której spędziłam kolejne trzy lata, trenując różne style pływania po kilka godzin dziennie.
Do dziś bardzo lubię pływać, ale nie szkole i nauczycielom to zawdzięczam tylko Tacie. Szokowa terapia nauczyciela niczego mnie nie nauczyła. Wygenerowała jedynie olbrzymi lęk. Gdyby nie spokój i opanowanie moich Rodziców, pewnie do dziś bałabym się wejść do basenu czy jeziora, o pływaniu już nie wspominając.

wtorek, 9 lipca 2013

Przedszkolne dylematy (cz. 2)

Fakt, że ministerstwo zadecydowało za mnie, że moja najstarsza Córka, MUSI we wrześniu 2014 rozpocząć edukację w pierwszej klasie szkoły podstawowej, nie oznacza jeszcze, że ja potulnie poślę Ją we wskazanym terminie do szkoły. W końcu to ja znam moje Dziecko lepiej niż ich wysokość ministerstwo edukacji narodowej wraz z przybudówkami swymi. Znam i kocham i dzieciństwa pozbawiać nie zamierzam. A wiek lat sześciu to czas na poznawanie świata poprzez zabawę i kontakt z przyrodą, a nie z perspektywy nudnej i niewygodnej szkolnej ławki.
Tak więc hasło, którym MEN epatuje z wysokości swej nie najświętszej, ładując rodzicom do głów kit, że niby ich sześcioletnie dzieci w celu chęci poznawania świata wprost marzą o pójściu do szkoły i spędzaniu kilku godzin dziennie na twardym szkolnym krzesełku, rysując w jedenastoliniowym zeszycie szlaczki, jest zwykłą manipulacją. Z mojego osobistego punktu widzenia – całkiem nieudolną manipulacją.
A zatem, wszem i wobec obwieszczam, że nie zamierzam posyłać sześcioletnich dzieci do pierwszej klasy. Jak już wspomniałam, to jest czas na zabawę. Zatem jeśli znajdę dobrą szkołę, a jedną taką mam już na oku, to skłonna będę rozważyć posłanie Antosi do zerówki szkolnej. Ale do zerówki, a nie do klasy pierwszej.

wtorek, 2 lipca 2013

Przedszkolne dylematy (cz.1)

Kiedy w ubiegłym tygodniu wizytowałyśmy publiczne przedszkole numer ileś, na ulicy oddalonej kilka przecznic od naszego osiedla, przypomniałam sobie, co najbardziej utrudniało mi bycie-bez-mamy w moich dziecięco przedszkolnych latach. Otóż AUTORYTARNA PANI jest chyba najgorszym zjawiskiem, jakie może przytrafić się dziecku wrażliwemu.

Powitanie
Rodzice wraz z dziećmi nowo powstałej grupy, kolejno witani w progu przedszkolnej sali przez panią przedszkolankę.
Nasza kolej.
Dzień dobry, nazywam się tak i tak, a to jest moja Córka Antosia, która została przyjęta do tej grupy.
Dzień dobry Antosiu, ja jestem pani taka i taka (tu pani podaję rękę Antosi) przywitasz się ze mną?
Antosia nieco zagubiona w tłumie osób, wielkości budynku, ilości sal, dużej przestrzeni wokół itp. niezbyt pewnie wyciąga rękę. Lewą rękę. Niezbyt pewnie, bo myśli rozbiegane i nie bardzo umie odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
I nagle ciach – ostre cięcie:
Nie-tą-rączkę-podajemy. Groźna, autorytarna krytyka zgasiła ostatni płomyk dobrych chęci, o czym przekonałam się podczas kolejnych punktów programu.
Rodzice do stoliczków, dzieci na dywanik.
Antosiu, ja będę tutaj i będę patrzyła, jak Ty bawisz się z dziećmi panią w kółeczku na dywaniku.
Niechętnie, niepewnie i bez przekonania, Antosia ruszyła w kierunku dywanika. Po chwili słyszę Jej płacz. Twarz wykrzywiona w grymasie smutku. Duże łzy w oczach i na policzkach. Mamusiu, ja jednak nie chcę, ja chcę być tutaj, z tobą. Siada mi na kolanach, wtula się we mnie. Nie tłumaczę, nie przekonuję, nie zaprzeczam, nie wmawiam nic. Tylko jestem, bo niczego więcej nie trzeba.
Po chwili, pani zmienia koncepcję i zaprasza do kółeczka dzieci wraz z rodzicami. Ustawiamy się i zaczyna się zabawa integracyjna. Piłeczka do ciebie, jak masz na imię i co lubisz, do kogo teraz rzucisz piłeczkę? Do Antosi. Jestem Antosia i lubię ziemniaczki. Piłeczka do następnego dziecka.
A teraz rodzice do stoliczków, a dzieci w kółeczku z panią.
Antosia protestuje. Chce siedzieć ze mną. Zostaję zatem i stoję dwa kroki za Nią. Co chwilę zerka i upewnia się, że jestem. A ja się uśmiecham, choć widzę Jej lęk. Uśmiecham się i dociera do mnie, że to właśnie jeden z tych najboleśniejszych macierzyńskich uśmiechów. Ten, który pojawia się po to, żeby utwierdzać w dziecku jego poczucie własnej wartości, jego siłę. Uśmiech matki, która widzi lęk, ale chce dawać nadzieję, że będzie dobrze, że nie ma się czego bać.
Dzieci śpiewają, tańczą. Pani opowiada. Zgłasza się jedno dziecko i zaczyna coś mówić.
I znów ciach – ostre cięcie:
Cisza-teraz-mówi-pani. Znów ten sam autorytarny ton i głos.
I się zaczęło i niestety nie skończyło. Co takiego? Mówienie o sobie samej w trzeciej osobie liczby pojedynczej. Dlaczego w trzeciej zamiast w pierwszej? Tego nie pojmuję. Rzuć do pani piłeczkę, zamiast rzuć do mnie piłeczkę.
Jeszcze rysowanie, wycinanie, rozmowa z rodzicami, samodzielna zabawa. Dzieci radośnie zaczęły zdejmować z półek plastikowe zabawki. W jednej chwili cały dywan zapełnił się plastikowymi klockami, koparkami i autkami. Dzieci bawiły się, było głośno i tłoczno. Antosia niepewnie powędrowała w kierunku drewnianej kuchni, zajrzała do szafeczek i piekarnika, coś tam przesunęła, coś schowała, po czym wróciła do mnie.
Jeszcze tylko jedno moje pytanie do pani.
I tu znów ciach – ostre cięcie. Donośny autorytarny ton oznajmił mi, jak się sprawy mają.
Następne spotkanie w sierpniu. Ale przecież ja już nie będę tu przychodzić – stwierdziła na koniec Antosia.
Wychodzimy.

Później:
Antosiu, podobało ci się dzisiaj na tych zajęciach?
Nooo, taak.
A chciałabyś jeszcze tam pójść i się pobawić?
Raczej nie. Raczej mi się nie podobało.
A co ci się nie podobało?
Pani (tu padło imię AUTORYTARNEJ PANI)

Rozmowa jeszcze chwilę trwała, ale argument wciąż był ten sam.
Grupy zmienić nie można. Pani tym bardziej. Niektórzy mi mówią, że uciekanie przed problemem (czyli chęć pozostawienia Dziecka w prywatnej placówce, w której jest obecnie i do której jest przyzwyczajone i którą bardzo lubi) jest błędem, bo za rok będzie nas czekało to samo.
Otóż nie.
Zdecydowanie nie jest to ani prawdziwe, ani słuszne twierdzenie.
Ale o tym następnym razem...

piątek, 28 czerwca 2013

Pięć

Moja Pierworodna, dzisiaj o godzinie 03 minut 20, skończyła 5 lat. Pięć Lat.
Duch Matki Polki potrząsnął mną wczoraj późną wieczorną porą i nakazał sprzeciwić się totalnemu zmęczeniu. W efekcie tego, do godziny 00 minut 30 wypiekałam smakowite ciasteczka owsiane, które dzisiaj uradowana Antonina zabrała do przedszkola w ramach urodzinowego poczęstunku.






 Spełnienia marzeń Córeczko
 


wtorek, 18 czerwca 2013

Kto tu kogo stygmatyzuje?

To tak w odpowiedzi na tę wypowiedź pana "redaktora".




Szanowny panie „redaktorze”, zanim po raz kolejny zechce pan napisać coś równie sensu pozbawionego i z prawdą totalnie sprzecznego, proszę najpierw poczytać sobie swoje wcześniejsze teksty lub prześledzić niektóre dyskusje toczące się na internetowym forum wielodzietni.org. Zauważy pan wówczas, że prezentowane przez pana poczucie bycia stygmatyzowanym z uwagi na fakt posiadania licznego potomstwa, przez niewielodzietną część społeczeństwa, w którym przyszło panu egzystować, jest jedynie iluzją jaka zrodziła się w pana głowie z powodu natłoku towarzyszących panu obsesji.

Proponuję poczytać sobie choćby formową dyskusję, toczącą się pod wdzięcznym tytułem „dlaczego ludzie nie chcą mieć dzieci?” Nie będę tracić czasu na rozpisywanie się, co myślę o poziomie tejże dyskusji. Przytoczę jedynie kilka wypowiedzi, żeby nieco rozjaśnić.
Otóż w pierwszym tekście czytamy:
„Pewnie znacie takie osoby w swoim otoczeniu - dochody powyżej przeciętnej, dobre warunki mieszkaniowe, wakacje za granicą. I jedno dziecko, góra dwoje. O co tu chodzi?” na koniec jeszcze wdzięczny gadżecik w postaci zszokowanej emotikonki.
Następnie pojawia się odpowiedź:
„Lenistwo i wygodnictwo...”
I wszystko jasne. Jeśli masz mniej niż troje dzieci, a pozory świadczą o tym, że stać cię na utrzymanie większej gromady, bo jeździsz wypasioną bryką i raz w roku odwiedzasz zagraniczne kurorty, oznacza to tyle, że jesteś wygodnickim leniem.

Dalsze wypowiedzi, to już wzajemne cytowanie się i odnoszenie do tego, co wcześniej napisano.
A jeśli już jakimś cudem pojawia się wypowiedź powyżej zacytowanego poziomu, czy też zachęcająca do refleksji, jej autor/autorka momentalnie jest degradowany do poziomu intruza, którego należy „wychować”, żeby „zaczął się zachowywać tak, jak my”.
W innych wątkach tegoż forum, można wyczytać całą masę „ciekawostek” na poziomie wypowiedzi pana „redaktora”. Nawet argumentacja zaskakująco identyczna. Okazuje się bowiem, że nie tylko pan „redaktor” posiada obsesję na TYM punkcie. Jest was nieco więcej. Typowe dla was bolączki dnia codziennego, to podziw i troska ze strony innych ludzi. Jeśli bowiem ktoś ośmieli się zauważyć z podziwem, że tworzycie duże rodziny, wy odbieracie to jako cynizm i nazywacie stygmatyzacją. Czujecie się prześladowani. Żona pana „redaktora” określa to mianem ostracyzmu, któremu poddawana jest przez sąsiadki zachwalające jej zdolności organizacyjne, które bez wątpienia niezbędne są gdy się posiada czworo dzieci. Ona jednak nie dostrzega w tym ani grama uznania. Widzi jedynie cynizm, który choć nie ma tu miejsca, w mniemaniu wielodzietnej pani „redaktorowej”, zapewne czai się w najgłębszych czeluściach umysłów wspomnianych sąsiadek. 
Pan „redaktor” pochwalony przez przechodnia na ulicy za ilość posiadanych dzieci, nie dostrzega uznania lecz kpinę, która jest oczywiście efektem wspomnianej już stygmatyzacji. A przy tym wszystkim czuje się aż tak wyjątkowy, że zaczyna nawet snuć marzenia o zamknięciu się wraz ze swoją rodziną w klatce, która to klatka będzie obwożona po polskich wsiach i miasteczkach jako atrakcja. 
Odnoszę wrażenie, że wraz ze wzrostem liczby dzieci, u niektórych ludzi występuje jakieś upośledzenie w obszarze lewej półkuli mózgu, która przy prawidłowym funkcjonowaniu tegoż, odpowiedzialna jest za myślenie logiczne. Nie ma bowiem ani cienia logiki w rozumowaniu, które podziw czy zachwyt odbiera jako napiętnowanie.

A odwracanie przez pana „redaktora” całości zdarzeń i pytanie niewielodzietnych, jak czuliby się gdyby..., jest co najmniej śmieszne, bo oto właśnie choćby przykład wspomnianego forum jest najlepszym dowodem na to, że to wielodzietni niejednokrotnie obrzucają krytyką i totalnym brakiem szacunku tych, którzy z różnych powodów mają jedno czy dwoje dzieci.

„Oburzenie, jakie wylało się na Marcina Muchę, urzędnika łódzkiego magistratu, który na profilu facebookowym europosłanki określił rodziny wielodzietne mianem „dzieciorobów" i „nieudaczników" – niezwykle mnie ubawiło. Oto bowiem na przygłupiego (bo inaczej go ocenić nie można) i sfrustrowanego facecika oburzają się ludzie, którzy na co dzień, w nieco tylko lepszym stylu, robią dokładnie to samo, i dokładnie tak samo stygmatyzują duże rodziny.” (źródło: http://www.rp.pl/artykul/1020177.html)

Zacytowana wypowiedź pana „redaktora” najlepiej obrazuje nie tylko kto tu kogo tak naprawdę stygmatyzuje, ale też kto tu ma obsesje, a kto nie. Pan „redaktor” odwalił kawał złej roboty tą wypowiedzią, bo tak naprawdę nawołuje nią do tego, żeby przypadkiem nie stawać w obronie rodzin wielodzietnych, bo można zostać oplutym w stylu jak wyżej. A argumenty równie żałosne, jak cała treść – bo rodzina wielodzietna to coś normalnego
A co w tym nadzwyczajnego panie „redaktorze”, że w kimś podziw wzbudza to, co normalne? Czy mamy jakiś zakaz zachwycania się normalnością? I widzę tu pewne rozdwojenie jaźni panie „redaktorze”. Z jednej bowiem strony łączy się pan w bólu z przeciwnikami seksedukacji w Polsce, sprzeciwia się pan związkom partnerskim, grozi pan paluchem, gdy ktoś ośmiela się zrozumieć sytuację tych, którzy zdecydowali się na in vitro. Te i podobne zjawiska uznaje pan za coś nienormalnego. A kiedy jakaś część społeczeństwa wyraża swój zachwyt i staje w obronie normalności, pana to bawi, pan się sprzeciwia, pan ma pretensje, pan jest niezadowolony, pan krytykuje. Dokładnie tak samo, jak w przypadku tego co pana zdaniem nienormalne.
I kolejny przykład sprzecznych ze sobą komunikatów. Określenie autora negatywnych facebookowych wypowiedzi na temat rodzin wielodzietnych, mianem „przygłupiego facecika” dowodzi temu, że jest pan przeciwny zrównywaniu wielodzietności z patologią. Tym samym staje pan w obronie poszkodowanych – obrażonych tymi komentarzami. Z kolei, gdy inni ludzie skrytykowali te same wypowiedzi i okazali dokładnie to samo, co pan, czyli niezadowolenie z tego samego, co pan i tak jak pan stanęli w obronie rodzin wielodzietnych (w tym również pańskiej, panie „redaktorze”), zostali przez pana najzwyczajniej wyśmiani. Nie wnikam już, skąd pan „redaktor” wie, kim są ci ludzie, ile mają dzieci oraz, jak na co dzień reagują na widok rodzin wielodzietnych – bo zapewne pan doskonale wie, skoro wprost wyliczył im ich własne grzechy (dobro złem nazywając). Bardziej jednak zastanawia mnie, jakim tokiem trzeba rozumować (lub raczej - czym zamiast rozumu posługiwać się), żeby pluć w twarz innym ludziom za to, że stają w obronie tego samego, co pan, panie „redaktorze”.
To o co tu chodzi? Hipokryzja czy schizofrenia? A może zwykła pycha i poczucie wyższości? W każdym razie, wszystkie wymienione są równie szkodliwe.

piątek, 7 czerwca 2013

Antosia Basiowa

Zwykle nie zabieram Dzieci na zakupy, ale tym razem zrobiłam wyjątek.
Chciałam kupić kilka ubranek dla Antosi do przedszkola, więc uznałam, że może zaistnieć potrzeba przymierzenia - choćby orientacyjnego, na oko, niekoniecznie na ciało.
Oglądałam zatem wraz z Antosią ubrania, mając świadomość, że dwa regały dalej - przy stoisku z bielizną dziecięcą, urzęduje Zosia. Jej działalność polegała na otwieraniu zafoliowanych trójpaków zawierających kolorowe majtki i wyjmowaniu tychże z opakowań. Miała przy tym wyraźnie dużo radości, a fakt, że w celu dokonania zamierzonego celu, udała się o jeden regał dalej (tak, żebym jej nie mogła zauważyć), najlepiej świadczył o tym, że doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej działalność mieści się w kanonie czynów zakazanych.

W tym samym czasie, Antosia zapytała:
- Mamo, mogę przymierzyć ten kapelusz?
- Możesz.

Po chwili:
- Kupimy ten kapelusz mamo? No bo popatrz
Tu zatrzepotała rzęsami, przybierając pozę świadczącą o jej niewątpliwym przekonaniu, iż wygląda wprost cudownie. Miała absolutną rację. Zerknęłam na cenę kapelusza. 9,90 zł. Musiałabym być tyranem, żeby Jej odmówić. Zwłaszcza, że prawie nigdy o nic w sklepach nie prosi.
- Tak, kupimy kapelusz.
Tutaj wielkie, radosne oczy, szeroki uśmiech i:
- Too suuuper!

Po kolejnej chwili:
Oglądam tuniki i sukienki. Wygodne, bo z domieszką elastycznych włókien, zapewniających swobodę ruchów, którą Antosia ceni ponad wszystko. Antka tańczy obok mnie w kapeluszu. Trzymam w ręce wieszak z pasiastą sukienką i nagle słyszę:
- Ooo, w tym będę Basią!
- A dlaczego Basią? Pytam z zaciekawieniem.
- No bo Basia ma ubranko w takie paski!
W tym momencie dociera do mnie, którą Basię Antosia ma na myśli.

A zatem, wybór dokonany - bez mierzenia na ciało, a jedynie orientacyjnie, na oko.
Pozostało mi jeszcze tylko zatarcie śladów Zosiowej działalności i udanie się do kasy.

A po powrocie do domu obowiązkowa sesja Basiowa z ulubioną książką Antosi, opatrzoną autografem samej Autorki - Zofii Staneckiej.






środa, 20 marca 2013

Ratujmy Maluchy!

Zróbmy wszystko, żeby nasze sześcioletnie dzieci miały prawo do dzieciństwa.
 

Zmuszanie sześciolatków do rozpoczęcia nauki w pierwszej klasie to pomyłka.
 

Nie pozwólmy, aby państwo o rok wcześniej zaczynało żerować na naszych dzieciach przez nakładanie na nie obowiązków, na które dzieci w wieku sześciu lat nie są jeszcze gotowe.
 

Taki obraz szkolnictwa (jak najwcześniej, jak najwięcej, jak najszybciej), to nic innego, jak produkcja pionków na potrzeby korporacji.
 

Nie pozwólmy, aby państwo robiło z naszych dzieci pionki.
 

To my - rodzice powinniśmy decydować o edukacji naszych dzieci.

piątek, 15 marca 2013

Fenomen Białego Dymu


Wśród licznych refleksji jakie na mnie spłynęły w ciągu ostatnich tygodni (a dokładnie od chwili, gdy Benedykt XVI ogłosił Swą abdykację), pojawiła się również ta związana z dymem nad Kaplicą Sykstyńską…


Od pierwszego dnia konklawe, z uwagą wyczekiwałam.
Za każdym razem, gdy kardynałowie podejmowali decyzję, ja czekałam i za pośrednictwem TVP info obserwowałam zamontowany na dachu Kaplicy Sykstyńskiej komin.
Pytana przez Córkę, co robię, zgodnie z prawdą odpowiadałam, że czekam na dym.
Przy okazji miałam zupełnie niezamierzoną przeze mnie możliwość uczestniczenia w dziennikarskich spekulacjach dotyczących nazwiska kolejnego Następcy Piotrowego Tronu. Wszyscy oni zgodni byli co do jednego. Jeśli kardynałowie dokonają szybkiego wyboru – czyli jeśli dnia 12, 13 lub 14 marca z komina poleci biały dym, to będzie oznaczało, że papieżem został kardynał Angelo Scola. To nazwisko padało w każdej rozmowie, w każdej spekulacji, było wszędzie.
I tak sobie myślałam wtedy, że najpiękniej będzie doświadczyć totalnego zaskoczenia.
Bo to, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami, czynione jest wyłącznie pod natchnieniem Ducha Świętego. Czekałam więc na cud – na totalne zaskoczenie.

Aż dnia 13 marca 2013r. po godzinie 19 minut kilka (akurat oglądałam wiadomości, a z boku ekranu przez cały czas pokazywano wspomniany wyżej komin), z komina nad Kaplicą Sykstyńską zaczęły wydostawać się kłęby wyczekiwanego dymu.
Jest dym! powiedziałam. Biały Dym! dodałam po chwili.
Aż trudno było mi uwierzyć. Myślałam bowiem, że „jeszcze chwilę” to potrwa, a tu proszę – w drugim dniu.



 I tu moja refleksja nad Fenomenem Białego Dymu.
Zapewne są tacy, którzy ze sceptycyzmem i ironią twierdzą, że to przesada i istne zacofanie, żeby w dwudziestym pierwszym wieku posługiwać się znakami dymnymi. Czytałam też głosy, o nie zreformowanym Kościele Katolickim, któremu pomogłoby tylko… daruję sobie cytowanie dalszej części wypowiedzi, bo czytając ją poczułam się wystarczająco spoliczkowana. itd. itp.
Nie wnikam, co się za tym kryje. Mogę jedynie współczuć…

Jednak te dymne znaki mają w sobie coś niezwykłego. To, że wybór Głowy Kościoła Katolickiego odbywa się w taki sposób – za zamkniętymi drzwiami, gdzie od momentu Extra Omnes, nikt – absolutnie nikt nie ma wstępu, czyni to wydarzenie niezwykle podniosłym.
Zresztą widać było, jak bardzo to uczucie podniosłości, świadomość wielkości wydarzenia historycznego oraz świadomość faktu uczestniczenia w nim (oczekiwania), udzielały się wszystkim, którzy poprzez media wypowiadali się choćby tylko w celu przekazywania najdrobniejszych informacji.
Na niektórych kanałach TV, dziennikarze komentowali ten czas oczekiwania, słowami: Cóż za emocje, proszę państwa, albo: Cały czas czekamy w napięciu, może to właśnie podczas naszego wydania wiadomości/faktów ze świata itp. pojawi się dym nad Kaplicą Sykstyńską. Gdy już się pojawił, podniosłość zdarzenia, stała się jeszcze bardziej zauważalna: Już za chwilę, dowiemy się, kto jest nową Głową Kościoła Katolickiego. Już za chwilę poznamy imię nowego Papieża.
I tutaj dużo informacji (przekazywanych nie na podstawie naocznej obserwacji bo to nie byłoby możliwe, lecz na podstawie wiedzy o tym, jakie są procedury) o tym, co następuje, gdy kardynałowie dokonają wyboru. O tym, jakie pytania zadawane są nowo wybranemu.
O tym, że gdy na pytanie „Czy przyjmujesz?” odpowie twierdząco, od tego momentu jest już papieżem. O tym, że następnie pada pytanie: „Jakie imię wybierasz?”. O tym, że następnym miejscem, do którego udaje się Papież z Kaplicy Sykstyńskiej, jest tzw. Pokój Łez. O znaczeniu tego Pokoju, o tym, co się w nim odbywa. Wreszcie o tym, kto za chwilę, co i jakimi słowami oznajmi światu.

No właśnie. Dziennikarze lubią dużo mówić. Ale też muszą dużo mówić, bo taka jest ich rola – przekazywanie informacji.
Zapewne każdy marzy, żeby być tym pierwszym w centrum wydarzeń, tym, który dowie się wcześniej lub więcej i jako pierwszy opublikuje, obwieści, poda do publicznej wiadomości.
Ale nie w tej sytuacji Drodzy Państwo, oj nie. Tutaj się tak nie da. Tutaj bowiem wszyscy są równi. Tutaj nie ma ważniejszych, lepszych, szybszych i mądrzejszych.
Biały Dym jest dla wszystkich w jednym momencie i w równym stopniu. Jest informacją jedną jedyną, która nie wymaga ani potwierdzania jej wiarygodności, ani uściślania, ani tłumaczenia na liczne języki świata. Tutaj wszystko jest oczywiste bez słów – pełna harmonia przekazu, w której czerń oznacza NIE, a biel oznacza TAK. Nic więcej nie potrzeba.
Tutaj rola mediów sprowadza się jedynie do „bezpośredniej transmisji danych”. Ale nie ma opcji, że któraś stacja przekaże coś więcej lub mniej niż inna, bo każdy operator kamery – niezależnie od swego pracodawcy, poglądów politycznych czy religijnych, widzi jedno – Biały Dym. A w następnej kolejności Okno Kaplicy Sykstyńskiej i kardynała ogłaszającego światu „Radość Wielką”. HABEMUS PAPAM! I jeszcze uroczyste Urbi Et Orbi nowo wybranego Papieża. I to wszystko. Pełna Prawda w jednym miejscu i w jednej chwili dla całego świata – dla wszystkich, nie tylko dla wybrańców - dla każdego.

środa, 27 lutego 2013

DetektyF RutkoFski


Pisownia niepoprawna niemal tak samo, jak metody samego „bohatera”.

Przyznam, że słabo zrobiło mi się, gdy usłyszałam historię Mamy małej Lary, w której jedną z ról odegrał nasz tytułowy „bohater”.
No bo jak można inaczej zareagować, gdy okazuje się, że pan detektyF wszedł we współpracę z ojcem nieletniej i śledził jego żonę po to tylko, żeby pomóc swojemu klientowi w porwaniu dziecka matce???

Tak, tak. Wiem, że ojciec miał prawo do kontaktu z dzieckiem, do decydowania o miejscu pobytu nieletniej itp. oraz, że w Polsce zabranie dziecka (a ściślej rzecz ujmując – wyrwanie z rąk matki), wsadzenie do samochodu i szybkie odjechanie z miejsca, bez słowa wyjaśnienia, bez wcześniejszej rozmowy i wspólnego podjęcia decyzji z matką dziecka, która ma pełne prawo do opieki nad córką – to wszystko w Polsce nie jest traktowane jako przestępstwo.
Wiem o tym i dostrzegam całość absurdu w takim spraw stawianiu. Dlatego też pozwolę sobie nazywać rzeczy dosadnie i po imieniu. Poprawność polityczna jest mi bowiem niezwykle obca, a porwanie to porwanie i już.

Następnym krokiem była rozmowa zrozpaczonej kobiety (którą w jednej chwili, mąż bezprawnie pozbawił kontaktu z córką) z naszym tytułowym „bohaterem”.
Pan detektyF zaoferował Mamie Lary pomoc, ale  jak przystało na „wszechmogącego” (bo najwyraźniej za takiego sam siebie uważa), postawił jeden warunek – tajemniczy klucz do pomyślnego rozwiązania zagadki, w której odpowiedź zna tylko i wyłącznie jeden człowiek na świecie, a jest nim? Oczywiście DetektyF RutkoFski.
Otóż pomoże on tej, przeciw której jeszcze do niedawna kierował swą moc. Teraz, gdy już jedno zadanie pomyślnie wypełnił, doprowadzając do porwania Lary, teraz chce pomóc ją odzyskać. Zapewne nie dlatego, że dręczą go wyrzuty sumienia. Takie zjawisko jest mu raczej dalece obce.
A więc pomoże. Ale pod warunkiem, że Matka Lary zaprzestanie poszukiwania pomocy gdziekolwiek pozna nim. W nim bowiem powinna złożyć całą swą ufność i nadzieję. W żadnym razie nie w mediach, czy jakichkolwiek organach Władzy Państwa Polskiego. Od teraz bowiem nie ma już Rządu Państwa Polskiego, nie ma Policji. Jest tylko DetektyF RutkoFski. On i tylko on.

Ale skąd ta nagła niechęć do mediów? Nie od dziś przecież wiadomo, że naszego „bohatera” nic tak nie cieszy, jak blask fleszy.
Po „słynnej sprawie”, w którą przeszło rok temu zaangażował się DetektyF RutkoFski, a z której wyszedł wprawdzie cało, ale co z tego skoro wprost na idiotę, nie dziwi mnie jego nagły brak zainteresowania medialnym rozgłosem. Facet za wszelką cenę chce pozostać na rynku w swojej branży i gotów jest przynajmniej chwilowo zrezygnować z jednoczesnego odstawiania show.
Ale nie, nie. To wcale nie dlatego, że nasz tytułowy „bohater” nagle spokorniał. Nic z tych rzeczy proszę Państwa.
Może i zdjął z nosa czarne okulary dodające tajemniczości odgrywanej przez niego postaci. Mam jednak wrażenie, że chyba tylko po to, żeby zza szklanego ekranu, „patrząc” widzom prosto w oczy, oznajmić, że zemsta będzie słodka i że ten się śmieje, kto się śmieje ostatni.  Taki przynajmniej był wydźwięk jego ostatniego wystąpienia na antenie TV gdy znów zrobiło się trochę głośniej w związku ze „słynną sprawą” sprzed ponad roku.

Wróćmy jednak do Mamy małej Lary, bo to Ona aktualnie ponosi najboleśniejsze konsekwencje głupoty pana RutkoFskiego, który najpierw świadomie szkodzi, a za chwilę oferuje poszkodowanemu pomoc.
Nie wnikam, czy w tym przypadku jest to objaw zwykłej hipokryzji, czy może nasz tytułowy „bohater” cierpi raczej na poważną chorobę, jaką jest schizofrenia i to ona powoduje u niego to koszmarne rozdwojenie jaźni.
Jestem jednak przekonana, że bez względu na przyczynę niewątpliwego spustoszenia, które zaistniało w mózgu pana RutkoFskiego, zdecydowanie najbezpieczniejsze zarówno dla niego, jak też dla pozostałych obywateli RP byłoby odizolowanie naszego „bohatera” od społeczeństwa, w którym egzystuje i (na całe nieszczęście) działa na cudzą niekorzyść.
Jego działalność okazuje się bowiem nie tylko szkodliwa, ale też niebezpieczna. Pociąga za sobą trudne do odwrócenia skutki przy jednoczesnym całkowitym braku konsekwencji, jakie w przypadku czynów szkodliwych winien ponieść sam sprawca.

Już nie pierwszy raz okazuje się, że detektyF RutkoFski narobił bałaganu, który trudno posprzątać. Nie rozumiem, dlaczego lekarz, który nieumyślnie spowoduje szkodę pacjenta, może zostać ukarany w postaci zakazu dalszego wykonywania zawodu, a detektyF RutkoFski, który szkodzi umyślnie, nie ponosi z tego tytułu żadnych konsekwencji.
To, że ktoś chce korzystać z jego „usług”, to inna sprawa i na to niestety nie ma wpływu. Poziom intelektualny niektórych obywateli bywa bowiem zaskakująco żenujący.  Okazuje się, że aby dać komuś zlecenie, wystarczy wcześniej jedynie zobaczyć w mediach jego twarz. Że-nu-a proszę Państwa. Że-nu-a.

Pozostaje mi tylko mieć nadzieję, że proporcjonalnie do liczby i jakości szkód wyrządzonych umyślnie czy też bezmyślnie przez pana RutkoFskiego, ilość jego fanów zmaleje na tyle, że czas jego aktywności zawodowej (przynajmniej w tej dziedzinie) zakończy się bezpowrotnie.
Jaki bowiem bohater, taka jego działalność i takie też zaufanie innych.

poniedziałek, 25 lutego 2013

Jak dobrze mieć Ciocię Olę


„Basia i muzeum” czyli Antosia na promocji książki Zosi Staneckiej

W sobotę 23 lutego, w ramach (rytualnych już niemal) wypraw z cyklu mama z Pierworodną i tylko z Nią, wybrałyśmy się z Antosią do jednego z moich ulubionych warszawskich miejsc – do Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Antosia już dawno pytała, kiedy zabiorę Ją do biblioteki, więc gdy tylko nadarzyła się okazja, postanowiłam spełnić Jej prośbę.
Ale nie tak tylko dla samego pozwiedzania, choć i to miało niemałe znaczenie.
W sobotę była promocja najnowszej „Basi”. Tak więc nasza wyprawa miała cel nie tylko krajoznawczy, ale też edukacyjny.

Seria książek o przygodach Basi jest nam już od dawna znana. Zarówno w postaci papierowej, jak i audio, czyli tej do posłuchania na dobranoc. 
Podczas ostatniej wizyty Cioci Oli – chrzestnej mamy Antosi, do rąk Pierworodnej mej dotarła jedna z książek serii wraz z autografem Autorki. Okazuje się Bowiem, że Zosia Stanecka – Autorka znanych niemal wszystkim dzieciom i ich rodzicom książek o Basi, jest dobrą koleżanką mojej Siostry – Cioci Oli.
Dzięki tak dobrym znajomościom, zostałyśmy zaproszone na promocję najnowszej książki „Basia i muzeum”, która to promocja odbyła się w BUW właśnie. 
Jak dobrze mieć Ciocię Olę.

A oto nasza fotorelacja z wydarzenia tegoż:

Zainicjowana przez dzieci bitwa na poduszki




A teraz już słuchamy czytanej bajki "Basia i muzeum"

Książkę czytała znana aktorka Grażyna Wolszczak





Warsztaty z Autorką książki - Zosią Stanecką



Zadanie do wykonania

rysujemy symbol wolności

każde dziecko samodzielnie wymyśla, czym jest dla niego wolność

i gotowe

Naklejka od Autorki dla Antosi za narysowany obrazek

Antosia i Jej symbol wolności,
którym jest - czas spędzany z mamą



Antosia z Zosią Stanecką - Autorką książek o Basi




Antosia i Biblioteka

Po zakończonym spotkaniu promocyjnym, Antosia poinformowała, że teraz chce sobie pospacerować po Bibliotece.
Udałyśmy się zatem w kierunku antykwariaciku, który składał się z 3 szkolnych ławek i porozkładanej na nich dużej ilości przeróżnych książek. Zatrzymałam się przy dziale dziecięcym.

Antosia:  Mamooo? A to są książki dla dzieci?

Ja:  Tak Tosiu.

Antosia:  A chcesz mi jakąś kupić?

Otóż właśnie. Powyższy epizod zdecydowanie można zatytułować Antosia i dyplomacja.
PRZEWAŻNIE pada hasło w stylu:  mamo kup mi! Ale to nie w przypadku Antosi. Ona zdecydowanie, w żaden sposób nie zalicza się do grupy dzieci, która podlega pod PRZEWAŻNIE. Słynne mamo kup mi! nie dotyczy nas w najmniejszym stopniu. Jest tylko samoistna – nigdy niczym nie prowokowana  d y p l o m a c j a. Coś pięknego. Czasami sama sobie zazdroszczę tak mądrego Dziecka.
Kiedyś jedna starsza pani, na widok reakcji Antosi na coś-tam-już-nawet-nie-pamiętam-co, powiedziała mi, że bardzo dobrze wychowałam córkę i że ona mi gratuluje. Ale ja w żaden sposób nie czułam, żeby to była moja zasługa. Antosia po prostu taka już jest – sama z siebie. I to wyłącznie Jej należą się gratulacje i pochwały.

Jedyna prośba, której niestety w żaden sposób nie byłam w stanie spełnić, to wypożyczenie książki. Mamo, a gdzie się wypożycza książki? Tam, za tymi wielkimi szklanymi drzwiami. No to chodźmy tam, żeby wypożyczyć książkę. Ale nie możemy tam wejść.  Och, szkoda.
Byłoby zdecydowanie łatwiej, gdybym była aktualną studentką.
Na ratunek pospieszyła jednak Ciocia Ola, która w wieczornej rozmowie telefonicznej obiecała, że postara się jakoś Antosię przemycić następnym razem.
Ciocia Ola jest pracownikiem Biblioteki Wydziałowej, więc również w Głównej ma swoje prawa i możliwości, których nie mam ja. 
Jak dobrze mieć Ciocię Olę.

precel piwny okazał się najpyszniejszym na świecie smakołykiem


mamo, dlaczego ta książka jest taaaka duża?

podoba mi się w tej Bibliotece

musimy już wracać?

przyjdziemy tu jeszcze, prawda?

środa, 20 lutego 2013

Rzecz o kobiecości i o macierzyństwie


Matki są szalenie kobiece... (cytuję, co napisano)

To prawda. Ale nie tylko macierzyństwo definiuje kobietę. I chodzi o to, żeby na co dzień umieć znaleźć równowagę.
Niektórzy wciąż przedstawiają macierzyństwo w krzywym zwierciadle - na dwa skrajne sposoby.
Najwyższy czas przestać lukrować macierzyństwo - mam na myśli głównie pisma dla matek, których już dawno nie kupuję, ale z ciekawości sprawdzenia czy coś się we wspomnianym względzie zmieniło, od czasu do czasu przeglądam je w kiosku. I niestety wciąż pełno w nich "szkrabików", "maluszków" i "brzdąców" (takim bowiem nazewnictwem wspomniane media operują pisząc do młodych matek) oraz eleganckich, wypoczętych (już w pierwszej dobie po porodzie) kobiet. Dzieci też wyłącznie pouśmiechane i nie-absorbujące. Wszystko takie wylukrowane, słodkie, różowe i... zupełnie nieprawdziwe.

Drugi biegun (już nie poprzez media płynący, ale z otchłani przeszłości, chłodnym surowym głosem praprzodków przemawiający), to nawoływanie w stylu: zaprzyj się samej siebie i złóż się w ofierze na ołtarzu macierzyństwa.
Tu mamy kobietę już nie wylukrowaną ze słodkim maluszkiem, ale matkę uciemiężoną - każdego dnia pokornie przyjmującą na ramiona ciężki krzyż macierzyństwa i bez użalania się, bez narzekania, bez cienia zwątpienia, dzielnie podążającą każdą z 24 godzin tegoż dnia po to tylko, aby następnego dnia wszystkie te czynności powtórzyć ponownie i tak aż do menopauzy, gdy biologiczny zegar wybije ostatnią godzinę prokreacji.

Taki obraz macierzyństwa to też kłamstwo a wspomniany nawołujący przekaz, od zawsze był czymś złym. Na szczęście dzisiaj, coraz więcej kobiet i mężczyzn już to zauważa.
Coraz więcej rozumie, że do prawidłowego funkcjonowania kobiety-matki, niezbędny jest czynnik, jakim jest równowaga.

Jeżeli ktoś (np. PAN MĄŻ) oczekuje, że matka bez reszty odda się macierzyństwu, zamknie w domu z dziećmi i zapomni o całym świecie, a przede wszystkim o sobie samej (bo przecież dzieci najważniejsze), to znaczy, że najprawdopodobniej jest tyranem lub naiwniakiem.
Żadna normalna istota płci żeńskiej, nie przestanie nagle być kobietą tylko dlatego, że urodziła dziecko/dzieci. Fakt pojawienia się w życiu kobiety potomstwa nie jest bowiem tożsamy z zanikiem jej płci.
Oznacza to tyle, że wraz z pojawieniem się dzieci, zainteresowania, pasje i potrzeby rzędu wyższego, nawet jeśli się nieco zmieniają, nie przestają istnieć. Są nadal i nadal domagają się wcielania w życie i realizacji. I nie widzę powodu, dla którego hipotetyczny PAN MĄŻ, miałby nagle zabronić swojej żonie realizowania w życiu czegoś jeszcze poza macierzyństwem – może to być praca zawodowa, może to być jakieś hobby, spotkania z psiapsiółami itp.
I wcale nie chodzi o zepchnięcie dzieci na dalszy plan – choćby dlatego, że to nie jest możliwe. Chodzi o to, żeby matka, w natłoku bieganiny, jaką ma na co dzień, mogła bez poczucia winy, znaleźć chwile, które są tylko dla niej. W końcu kobietą była od zawsze, a matką stała się wraz z pojawieniem się dziecka.

Nie da się 100% swojej egzystencji spędzać w pracy. Nie bez powodu dniówka wynosi ileś tam godzin, po których pracownik opuszcza stanowisko pracy i zmienia optykę. Dlaczego niby matka (opieka nad potomstwem plus domowe obowiązki to też praca) miałaby nie mieć możliwości czy prawa do zmiany swej optyki?

Macierzyństwo to cudowna przygoda, ale radość z niej płynącą da się poczuć pod warunkiem, że pomiędzy byciem matką i byciem kobietą zapanuje równowaga.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Dwa latka Zosi


To już dwa lata
Tyle czasu upłynęło od tamtego dnia
i Twojego niezwykłego przyjścia na świat
Wypłynęłaś ze mnie razem z wodami
do nowej wody
Spełniło się wtedy moje wielkie marzenie
o prawdziwie wodnym porodzie
Dziękuję za Zosię
i dziękuję Zosi

***

Był tort,
Było świeczek dmuchanie,
Sto lat śpiewanie,
Życzeń składanie,
Prezentów dawanie



Tort upiekłam z pomocą Antosi
100% bezcukrowy (zamiast niezdrowego cukru, zdrowy ksylitol) i 100% wegański (bez dodatku zwierzęcego mleka i jajek)



Rodzinne świętowanie drugich urodzin naszej Zosi
Najpierw pomyśl życzenie
Chwila zastanowienia
Dmuchanie świeczek
udało się
naprawdę zdmuchnięte
kroimy torta
i zjadamy

prezent urodzinowy

śpiewamy sto lat
życzymy, życzymy... i obdarowujemy

otwieramy prezent

lala !!!, lala !!!
słusznie zauważyła Jubilatka
i pokochała Emilkę
od pierwszego wejrzenia
i podziwiała jej urok
nie wykluczając najdrobniejszych detali



Antosia też pokochała Emilkę i postanowiła zaopiekować się nią pod nieobecność Zosi

A oto prezent dla Zosi od Antosi - samodzielnie pomalowany farbkami balonik

i jeszcze sowa, która na urodziny Zosi, przyfrunęła ze Sztokholmu wraz z Ciocią Pysią - chrzestną Zosi 


Autorką pomysłu na urodzinowy prezent dla Zosi jestem ja - mama
Wykonawczynią mojego pomysłu i Autorką Emilki jest Olga Mizikowska - Woolala - gorąco polecam