wtorek, 9 czerwca 2015

Nie zdążyłam na autobus



Miałam milion spraw do załatwienia i bałagan w domu. Jedną ręką gotowałam obiad, drugą odpisywałam na ważnego maila, a w chuście na plecach zasypiała mi trzecia córka.
Gdy już się jako-tako ogarnęłam i wybiegłam na przystanek, niestety było za-późno. Zwiał mi i nawet pomachać nie zdążyłam.
Nie, nie rozpaczałam. Dlaczego? Bo z autobusami tak już jest, że można czasem nie zdążyć i zawsze gdy biegnę w ostatniej chwili, mam świadomość, że może mi odjechać sprzed nosa. Jeśli tak się stanie, nie rozpaczam, bo wychodząc za-pięć-sekund-odjazd, jestem w pełni pogodzona z konsekwencjami.

A tak z innej bajki, to skończyłam studia (jakieś 10 lat temu), zwiedziłam Lizbonę, Rzym i Barcelonę. Zdobyłam wiele cennych doświadczeń. Wciąż się rozwijam i końca nie widzę (i wiedzieć nie chcę). W międzyczasie zostałam też mamą.
Wiecie dlaczego to wszystko zrobiłam? Bo (uwaga!) CHCIAŁAM. Wszystko, łącznie z dziećmi. Odkąd pamięcią sięgam, zawsze chciałam być mamą.  
A zatem podejmując decyzję o dzieciach, zrealizowałam swoje marzenie o byciu matką. Podobnie, jak z podróżami, nauką, pracą i szeroko pojętym rozwojem. Co więcej, na kolejnych etapach mojego życia, pojawiały się nowe pomysły a wraz z nimi perspektywy.

Kiedy podejmowałam decyzję o pierwszym dziecku, byłam zaangażowaną tancerką (mój taniec, to też efekt realizacji marzeń) i wiedziałam, że mogę już nie wrócić na scenę, choć zawsze świetnie się na niej czułam. Czy teraz żałuję? Nie, bo decydując się na dziecko, miałam świadomość konsekwencji wyboru, którego dokonuję.
Gdybym opcję macierzyństwo odwlekła w czasie na rzecz opcji jeszcze-kilka-lat-na-scenie oznaczałoby to tyle, że nie czuję się jeszcze gotowa na dziecko, za to chcę realizować się w tańcu. Ale ja czułam się gotowa zejść ze sceny, aby wystawić pierś i karmić nią tak długo, jak dziecko będzie tego chciało. Stało się to moim priorytetem, więc się w tym realizowałam i tak mi było dobrze. Czy to był właściwy wybór? Tak. Dlaczego? Bo był zgodny z tym, czego chciałam.
Gdybym jednak nie chciała i decyzję o macierzyństwie podjęła wyłącznie pod wpływem przekonania, że tak a nie inaczej postąpić powinnam, bo zakodował to we mnie przekaz kulturowy na temat samospalającej się na ołtarzu macierzyństwa matki polki, wtedy byłby to najgorszy wybór mojego życia. Wtedy też z pewnością powiedziałabym, że żałuję.
Ale na całe szczęście, jako istoty dorosłe, jesteśmy w pełni świadome konsekwencji każdego wyboru jakiego dokonujemy.

Dlatego, gdy pozornie smutna pani, przechadza się po wielkim zadbanym domu, z równie wielkim ogrodem, przywołując wspomnienia o jeszcze większych rzeczach, które zrealizowała w swoim życiu i na koniec dodaje, że żałuje oraz, że nie zdążyła, to ja jej nie wierzę. Nie przekonuje mnie nawet sztuczna łza spływająca w ostatnim kadrze po jej policzku.
Zwyczajnie nie wierzę, że ktoś, kto świadomie podejmuje w życiu decyzje, nie zdaje sobie sprawy z tak oczywistej rzeczy, jaką są konsekwencje. Bo przecież one są zawsze. Na tym zresztą polega dramat wyboru, że decydując się na coś, rezygnujemy z czegoś innego. Wiedzą to już kilkuletnie dzieci, gdy np. mają powiedziane, że mogą sobie wybrać w sklepie jedną rzecz. Przeważnie spodoba im się więcej i muszą wybrać to, na czym zależy im bardziej, a tym samym z czegoś zrezygnować.
Nie wierzę zatem, że dorosła kobieta, która snuje życiowe plany i dokonuje wyboru tego, co dla niej najistotniejsze, nie dostrzega jednocześnie faktu swojej własnej rezygnacji z tego, co dla niej mniej ważne, lub zupełnie nieistotne.


Czas najwyższy przyjąć do wiadomości, że nie każda kobieta chce mieć dzieci. I jest to tak samo normalny objaw, jak to, że inna nie wyobraża sobie bez nich życia. Fakt, że wciąż dla wielu szokujący, bo w naszej kulturze nadal niestety uważa się, że skoro kobieta posiada jajniki i macicę, to właśnie po to (i tylko po to), aby wykorzystać je zgodnie z przeznaczeniem. Takie postrzeganie kobiecości jest w mym odczuciu bardzo krzywdzące. Choćby z uwagi na kobiety, które latami starają się o dziecko i nic. Pomimo posiadania jajników i macicy. Do tego jeszcze pytania życzliwych ciotek i sąsiadek – „to kiedy wreszcie dzidziuś?” Bo wiadomo, że bez dzidziusia twoja egzystencja, droga kobieto, pozbawiona jest sensu i celu przecież. A która w takiej sytuacji odpowie – „marzę o dziecku i od dawna staramy się o nie, ale niestety wciąż nie mogę zajść w ciążę” ? Trąbienie o jedynym słusznym celu, w jakim kobieta została powołana do istnienia, sprawia, że te, które marzą o macierzyństwie, a nie jest im dane go doświadczyć, przeżywają dramat. Bo ciągle słyszą o sobie w kategoriach ułomności, niepełnosprawności. Wmawia się im, że nie mają prawa czuć się spełnione, jeśli nie urodzą dziecka. Wiadomo – nie wprost, ale niestety tak właśnie daje się odczytać przekaz nawołujący do rozmnażania się za wszelką cenę. Z jakiegoś powodu, temat mężczyzny w tym układzie jest w zasadzie pomijany. Najczęściej słyszy się o kobietach, które nie-mogą-mieć-dzieci, ewentualnie o niepłodnych parach, ale dawno nie słyszałam o facecie, który dzieci mieć nie może. I kiedy mowa o odkładaniu-na-później macierzyństwa, to pytanie o ojcostwo nasuwa mi się niemal samo.
Przyznam, że szlag jasny mnie trafia i cholera mnie bierze gdy widzę, jak (znów nie-wprost) wmawia się kobiecie, że ciężar odpowiedzialności rodzicielskiej spoczywa w zasadzie wyłącznie na niej. Jeśli tak nie jest, to proszę o uzasadnienie, dlaczego to macierzyństwa (a nie ojcostwa lub po prostu rodzicielstwa) nie należy odkładać na później? Oraz dlaczego jedyną bohaterką wiadomego spotu jest kobieta?

A wracając do tematu chcenia, to myślę, że jest to bardzo łatwe do ogarnięcia umysłem. Jedna marzy o dzieciach, druga o karierze zawodowej, a trzecia o jednym i drugim. I jeśli tylko bardzo zależy im na realizacji marzeń, to osiągną zamierzone cele czy się to komuś podoba czy nie. I żadne spoty reklamowe tudzież inne „motywatory” nie będą im do tego potrzebne, ani też nie staną na przeszkodzie.

Z mego punktu widzenia, fundacja z mamą i tatą w nazwie obrała sobie cel, niemożliwy do zrealizowania. Nie dość, że o macierzyństwie traktuje niczym o autobusie, na który czasem można nie zdążyć, to jeszcze odwołuje się do tego, czego z założenia zmienić się nie da. NIE DA się bowiem wpłynąć na wolę drugiego człowieka. Owszem – można zmusić siłą, ale wola pozostanie, jaką była wcześniej.
Kampania, która ma za cel sprawić, aby kobiety, które nie chcą mieć dzieci, zaczęły chcieć je mieć, pod naciskiem jakże silnego argumentu (umieram ze strachu), że mogą nie zdążyć (tak, jak ja na autobus) i w konsekwencji żałować, z góry skazana jest na przegraną. Dlaczego? Bo – patrz powyżej – nie każda kobieta chce być matką i infantylny przekaz nic tu nie zdziała.

piątek, 6 września 2013

O różowym kolorze i podziale na płeć piękną i niewdzięczną

Głośno ostatnio na ten temat...
W mediach i prywatnych ludzkich rozmowach.
Czy akcentowanie płci dziecka to coś złego, szkodliwego, bo samo powinno sobie tę określić? 
Czy różowa dziewczynka i niebieski chłopiec (lub na odwrót – w zależności od regionu) to coś, co powinno być zakazane, a może nawet ukarane? Bo co to za sugerowanie – dziecko samo wybrać powinno.
I wreszcie – co przedszkolak o płciach wiedzieć powinien?

Co do koloru różowego, falbanek i cekinów, to ja też przekonana byłam, że nigdy przenigdy córki tak nie wystroję. Jednak gdy przypadkiem dorwała sukienkę (podarowaną nam złośliwie niemal, bo nie na moją prośbę, a i też bez konsultacji ze mną - matką) w tymże kolorze z tiulową halką i cekinami na dodatek (kicz i chłam totalny), była wniebowzięta, że się cała błyszczy.
I co? Zabronić miałam? W imię czego? Zabrać? Zniszczyć? Żeby na siłę, wbrew naturze wyprzeć z Jej pięcioletniej głowy zamiłowanie do obrzydliwie dziewczęcego stylu?
Taki etap rozwoju. Jeśli teraz zabronię, przypomni sobie po czterdziestce, że w tej kwestii czuje niedosyt i wyskoczy w różowych tiulach i falbanach między ludzi.
Co więcej, ja też przechodziłam w swoim dzieciństwie etap różu. Niestety wtedy róż był nie do zdobycia. Jeśli już gdzieś się pojawił, wzbudzał podziw i zachwyt, a u niektórych nawet zazdrość. Wszystko było wtedy szaro bure i ponure. Teraz na szczęście jest inaczej. Każdy może wybrać coś dla siebie. Nie ma jednego wiodącego trendu.
Jeśli małolaty chcą być różowe, niech sobie są. Przejdzie im tak, jak i przyszło. Wiele z nich później wskoczy w czerń. I to też im minie. 
Najgorsze, to stać się niewolnikiem idei zabraniającej, czy też nakazującej.
Moje Córki chodzą ubrane we wszystkie kolory. Różowych ciuchów mają niewiele i niemal wszystkie one pochodzą ze wspomnianego źródła. Ja kupuję przeważnie kolory żywe, żeby nie było problemu, że się łatwo byle czym brudzi. Żadne tam biele i pastele. Dzieciństwo ma być kolorowe. Monotonii czas przyjdzie później. Albo i nie. I oby nie.
Fakt – czasem pada pytanie, czy to chłopczyk, bo rajtuzki ma brązowe albo spodnie w ciemne paski. Lub zdziwienie, że to dziewczynka, bo na zielono ubrana, a nie na różowo.
Przez długi czas moje Córki chodziły wyłącznie w spodniach, bo nie znosiły sukienek - było im zwyczajnie niewygodnie. Nigdy nie protestowałam, bo ich wygoda i dobre samopoczucie były dla mnie cenniejsze, niż zaakcentowany dziewczęcy wizerunek w przywdzianej sukieneczce i kokardkach we włoskach.
Ostatnio jednak pojawił się etap uwielbienia dla sukienek. Prawie codziennie jest wybieranie, w której sukience pójdzie do przedszkola jedna i druga, bo trzecia jeszcze zbyt mała. 
Widzę, że Je to cieszy, więc i mnie to cieszy.
Kolejna sprawa to fryzura. Uwielbiam zaplatać włosy w przeróżne warkocze. Jednak moja najstarsza Córka (młodsze mają jeszcze zbyt krótkie włosy) przez długi czas nie pozwoliła sobie nawet kucyka związać czy przypiąć spinki. Był też długotrwały etap, na którym nie chciała włosów ani czesać, ani obciąć nie pozwalała. Chodziła więc poczochrana. Nie interesowało mnie, co na Jej widok myślą inne matki odbierające swoje uczesane dzieci z przedszkola. Niedawno zgodziła się zaplatać włosy w warkocz. Jeśli uzna, że jednak nie lubi czesania i chce obciąć włosy, to zgodzę się na to pomimo, że mnie podoba się w długich.

A co do podkreślania płci małego dziecka przez rodziców, to nie widzę w tym nic a nic niebezpiecznego, złego itp. Uważam, że mają do tego pełne prawo i nie czynią tym krzywdy dziecku. Pod warunkiem, że zachowują zdrowy umiar. Dla mnie przekroczeniem granic normalności jest niemowlę czy dwulatek z przebitymi uszami i kolczykami. Robienie makijażu siedmiolatce na rozpoczęcie roku szkolnego i trwałej ondulacji do pierwszej komunii. Farbowanie włosów czterolatce z okazji przedstawienia w przedszkolu i kupowanie butów na obcasie uczennicy podstawówki. To jest chore i zupełnie niepotrzebne. Natomiast kolor różowy, czy przypinka z kwiatuszkiem na czapeczce u rocznej dziewczynki nie powinny stanowić tematu do dyskusji nad sensem lub jego brakiem. Podobnie jak tiule i cekiny w garderobie pięciolatki. 


Jeśli więc rozmawiać z przedszkolakami o sprawach z płcią związanych, to prędzej już o tzw. pracach domowych i podziale ról, który z płcią powinien mieć najmniej wspólnego. 
O tym, z czym na co dzień dziecko ma styczność. 
Wciąż jest bowiem wielu ludzi, którzy sądzą na przykład, że facet to nie powinien ziemniaków obierać, bo to zajęcie dla kobity. Podobnie jest z praniem, prasowaniem, gotowaniem i sprzątaniem. Znam facetów, którzy nie sprzątają w domu wcale. Nic. Nawet swoich brudnych ubrań do kubła na pranie nie wyniosą tylko ciepną gdzieś na krzesło po czym wyciągają z szafy czyste i ubierają. 
Znam też takich, którym ubrania w szafie układają żony, bo oni zbyt męscy są na składanie koszulek i dobieranie w pary skarpetek. To jest dopiero obciach i zacofanie w myśleniu.

Ja np. nie cierpię żelazka, choć gdy trzeba korzystam z niego. Ubrania jednak kupuję z tkanin nie wymagających prasowania. Takie też noszą moje dzieci, a mój Mąż nigdy nie narzekał, że koszule prasuje sobie sam. Nigdy też nie musiałam z Nim o tym rozmawiać - widzi, że koszula wymaga prasowania, to sobie wyciąga deskę, żelazko i prasuje. Kanapki do pracy też sobie robi sam. Ja gotuję obiad, a On przeważnie po tym obiedzie sprząta, choć to nie jest reguła. Pranie robimy w zależności od okoliczności, ale też bez sztywnego podziału na role czy zmiany (w sensie, że dziś twoja kolej). Śmieci też najczęściej wynosi Mąż. Wiertarki nigdy nie lubiłam, więc nie używam jej. Ale już frajdą dla mnie jest wbijanie młotkiem małych gwoździ pod obrazki na przykład. Kiedy jest potrzeba przepakowania pudeł w kanciapie, wspinania się po nie itp., to nie widzę problemu, żeby to zrobić samodzielnie. Gdy administracja osiedla wymyśliła malowanie balustrad balkonów, wszystkie sąsiadki dziwiły się, że u nas ja się za to zabrałam. Wszędzie bowiem robili to faceci lub wynajęta płatna ekipa (nawiasem dodam, że też z facetów złożona). A ja potraktowałam to jako odskocznię od zajmowania się dziećmi i bardzo chętnie wskoczyłam w roboczy kombinezon Męża, żeby przez cały dzień machać pędzlem. On w tym czasie opiekował się dziećmi i obiad gotował. I żadne z nas nie uskarżało się na niesprawiedliwy podział ról.

Myślę, że każdy powinien robić to, w czym czuje się wystarczająco pewnie i swobodnie. Pomijam oczywiście kwestię rzeczy, które zrobić trzeba na zasadzie obowiązku, bez względu na to, czy się je lubi czy nie i czy się ma na nie ochotę czy nie. Ale myślę, że nie ma sensu dzielić się na zasadzie - to jest męskie zajęcie, więc ty to zrób, a ja się zajmę podlewaniem kwiatków, bo to bardziej pasuje do kobiety. 
Szczerze? Udusiłabym się. Nie tyle podziałem na role, co poczuciem życia w ograniczeniach, które nie mają sensu. Czasem mam ochotę porobić tzw. ciężkie prace domowe, żeby zwyczajnie odreagować stresy itp. Innym razem za to chętnie stanę przy garach i będę mieszała łyżką zupę na obiad. Ale nie wyobrażam sobie żyć w przeświadczeniu, że daną czynność MUSZĘ wykonać koniecznie ja, a innej za to nie wolno mi pod żadnym pozorem, bo jest niestosowna do mojej płci. 
W codziennym życiu rodzinnym raczej nie ma takich rzeczy, do których ktoś nie nadaje się ze względu na swą płeć. Prędzej ze względu na brak umiejętności, ale to z płcią nie ma nic wspólnego.

W sumie można by podpytać przedszkolaków, jak to jest w ich domach. Kto czym się zajmuje. Czy codzienne pranie, sprzątanie i gotowanie to zajęcia wyłącznie mamy, a sporadycznie popsute krany i jeszcze rzadziej wyrwane zawiasy to działka taty? I jeszcze bezdyskusyjna akceptacja wszystkich członków rodziny dla takiego podziału obowiązków...
Czy może jest tak, że tata rozwiesza też pranie, a mama naprawia zepsuty zlew w kuchni? I robią to nie dlatego, że nie ma kto tego zrobić i muszą itp., ale dlatego, że dogadali się między sobą na zasadzie: jest to i to do zrobienia, kto za co się zabiera? bez sugestii, że to męskie, a tamto kobiece.

czwartek, 15 sierpnia 2013

O moim „uciekaniu” i lęków oswajaniu – rozważania o uczuciach w duchu Porozumienia Bez Przemocy

Wczesne wstawanie po nieprzespanej nocy (bo karmienie, tulenie, jednym słowem - reagowanie) i zadania od samego rana plus krzyki, płacze itp. to u mnie codzienność.
Obserwowałam samą siebie i moje uczucia i pewnego dnia zdałam sobie sprawę z tego, że to co najsilniej odczuwam, to lęk. Tak. Nie tyle zmęczenie czy nawet złość, co właśnie lęk. Kolejne stany - takie jak zmęczenie czy złość biorą się u mnie właśnie z tego lęku.
Przed czym lęk? Na to pytanie nie umiem podać jednoznacznej odpowiedzi.
Zauważyłam jednak, że znika on, gdy towarzyszy mi inna dorosła osoba. Czyli, gdy nie jestem sama z dziećmi, ale jest jeszcze np. Mąż, Koleżanka, Mama, Babcia…Wiadomo, że nie da się tak przez cały czas, bo Mąż wychodzi na prawie cały dzień do pracy, a Mama mieszka prawie 300 km ode mnie, Siostra pracuje, a Koleżanki mają własne dzieci i obowiązki do spełnienia.
Ponieważ próba „ucieczki” nie pomogła, a wręcz pogorszyła mój stan, postanowiłam spróbować oswoić problem. Zauważyłam wówczas, że im bardziej potrafię być tu i teraz z dzieckiem koncentrując się jednocześnie na tej konkretnej chwili, tym jest mi łatwiej i lęk znika. Wcześniej wydawało mi się, że potrzebuję „ucieczki” oraz, że tylko „ucieczka” mi pomoże.
Wyglądało to tak, że myślami byłam wciąż nieobecna przy dzieciach, projektowałam w głowie konieczność wyjścia z domu bez dzieci, jak tylko Mąż wróci z pracy itp. Bardzo to było męczące i zżerające moją energię, a przy tym mój lęk narastał.
Nawet jak już „uciekłam” z domu żeby trochę odetchnąć od krzyków, nie czułam się wypoczęta ani trochę. Wręcz przeciwnie - mój niepokój narastał, w głowie ciągle gonitwa myśli itp. Chodzi mi o to, że miałam wrażenie, że jedynym sposobem na przetrwanie jest „uciekanie” od dzieci i ich krzyków. Tymczasem okazało się, że dużo łatwiej mi przetrwać, gdy te krzyki oswajam.
Robię to tak, że staram się więcej te krzyczące dzieci przytulać, bardzo pilnuję się, żeby nie mówić do nich zniechęconym tonem uciemiężonej matki, bo to pogarsza sytuację i jeszcze bardziej psuje atmosferę. Przyznaję, że często wymaga to ode mnie bardzo dużej pracy nad sobą - pracy z moim własnym zniechęceniem. Widzę jednak pozytywne efekty i wtedy dobrze mi z tym.
Przestałam też nadmiernie surowo oceniać swoje własne "porażki" na tej drodze. Zauważyłam, że i one uczą mnie czegoś o mnie samej i przyjmuję je z większą pokorą. Zauważyłam też, że dzięki temu wszystkiemu, zupełnie niezamierzenie, zaczęłam mieć łagodniejszy stosunek do samej siebie i bardziej samą siebie polubiłam.
Myślę teraz, że moją największą potrzebą była nie tyle „ucieczka” od dzieci i trudnych sytuacji okołodziecięcych, ale raczej oswojenie ich (sytuacji), przyjęcie takimi, jakie są oraz polubienie. I chyba mi się to udało. A jeśli jeszcze nie do końca, to przynajmniej czuję, że jestem na dobrej drodze.

Złota myśl na dziś:
To, co ważne, to odnaleźć swój własny sposób (zgodny z Twoimi potrzebami), dzięki któremu to, co teraz trudne, stanie się dla Ciebie bardziej łagodne. Tego z całego serca każdemu życzę.


czwartek, 8 sierpnia 2013

Przedszkolne dylematy (cz. 3)

Dlaczego uważam, że nie jest słusznym twierdzić, że za rok BĘDĘ MUSIAŁA zmierzyć się z tym samym (wspomniałam tutaj ), czyli mej Córki niezadowoleniem ze zmiany placówki edukacyjnej?

Na rozporządzenie ministra (z którym to nie zgadzam się i które to uważam za wręcz szkodliwe) mam już swój sposób. To po pierwsze. A po drugie za rok – jak na to logika i matematyka wskazują – moja Córka będzie o rok starsza. O cały jeden rok. A to na obecnym etapie życia jest naprawdę dużo. Przez ten rok zapewne wiele się zmieni – podobnie, jak zmieniło się przez minione pół roku. Być może za rok będzie bardziej otwarta na nowości i łatwiej będzie Jej odnaleźć się w licznej grupie, w dużej przestrzeni, w nowym towarzystwie.
I po trzecie wreszcie – chyba najistotniejsze – to skąd na Boga tkwi w naszych głowach, wpojone i zakorzenione, błędne przekonanie o tym, że człowiek, aby był zdolny do prawidłowego funkcjonowania w dorosłym życiu, musi najpierw w okresie dziecięcym doświadczać złych rzeczy?

Do dziś pamiętam taktykę nauki pływania, jaką zastosował mój pierwszy nauczyciel. Byłam wówczas w drugiej klasie szkoły podstawowej i to były pierwsze zajęcia na basenie. Pan nauczyciel, wyposażony w długi kij, ustawił dzieci w rządku i każdemu po kolei kazał wskoczyć do wody, a następnie złapać się kija, przy pomocy którego on będzie każdego wyciągał. Dodam tylko, że było to najgłębsze miejsce basenu – metr siedemdziesiąt – czyli woda zakrywała nawet najwyższych drugoklasistów. Chciałam uciec, zrobić cokolwiek, żeby uniknąć tego zadania. Niestety nie było ratunku, a wszelkie przejawy opieszałości czy też niepewności, skutkowały tym, że pan nauczyciel, za pomocą wspomnianego kija „pomagał” niezdecydowanym wpaść do wody. Wskoczyłam więc grzecznie, żeby nie zostać kijem popchnięta, woda mnie zakryła, otworzyłam oczy, zobaczyłam kij, złapałam go i po chwili byłam z powrotem na lądzie. Przeżyłam. Więc w czym problem?
Ano w tym, że ten skok na głęboką wodę wcale nie oswoił mnie z wodą. Efekt był wręcz odwrotny. O ile wcześniej byłam bardzo pozytywnie nastawiona do zajęć na basenie, o tyle od tej jednej chwili, przestałam interesować się nauką pływania na amen. No prawie na amen. Przez cały rok stosowałam przeróżne uniki i wymówki. Że głowa mnie boli, brzuch, noga, coś tam. Że kostiumu zapomniałam – wszystko spakowałam proszę pani, ręcznik mam, klapki czepek, ale kostiumu nie wzięłam (czepek można było pożyczyć od ratownika, bez ręcznika też pewnie jakoś dałoby się, ale bez kostiumu? Jak? Na golasa?). I tak jakoś udawało mi się przez cały rok.
Latem pojechaliśmy z rodzicami na wczasy nad jeziorko. Mama kupiła mi pompowane rękawki do nauki pływania, a Tata razem ze mną wszedł do jeziora i trzymając mnie, położył na wodzie. Trzymał mnie tak długo, aż całkowicie oswoiłam się z wodą i poczułam się w niej bezpiecznie. Dopiero wtedy powoli wysunął rękę spod moich pleców. Leżałam na wodzie i nie bałam się. Po kilku takich próbach, zdjęłam rękawki i zaczęłam ćwiczyć bez nich.
Gdy wróciliśmy z wakacji umiałam już pływać i nie bałam się wody. We wrześniu na szkolnych zajęciach z pływania, nauczyciele nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Rok później zostałam wytypowana do klasy sportowej, w której spędziłam kolejne trzy lata, trenując różne style pływania po kilka godzin dziennie.
Do dziś bardzo lubię pływać, ale nie szkole i nauczycielom to zawdzięczam tylko Tacie. Szokowa terapia nauczyciela niczego mnie nie nauczyła. Wygenerowała jedynie olbrzymi lęk. Gdyby nie spokój i opanowanie moich Rodziców, pewnie do dziś bałabym się wejść do basenu czy jeziora, o pływaniu już nie wspominając.

wtorek, 9 lipca 2013

Przedszkolne dylematy (cz. 2)

Fakt, że ministerstwo zadecydowało za mnie, że moja najstarsza Córka, MUSI we wrześniu 2014 rozpocząć edukację w pierwszej klasie szkoły podstawowej, nie oznacza jeszcze, że ja potulnie poślę Ją we wskazanym terminie do szkoły. W końcu to ja znam moje Dziecko lepiej niż ich wysokość ministerstwo edukacji narodowej wraz z przybudówkami swymi. Znam i kocham i dzieciństwa pozbawiać nie zamierzam. A wiek lat sześciu to czas na poznawanie świata poprzez zabawę i kontakt z przyrodą, a nie z perspektywy nudnej i niewygodnej szkolnej ławki.
Tak więc hasło, którym MEN epatuje z wysokości swej nie najświętszej, ładując rodzicom do głów kit, że niby ich sześcioletnie dzieci w celu chęci poznawania świata wprost marzą o pójściu do szkoły i spędzaniu kilku godzin dziennie na twardym szkolnym krzesełku, rysując w jedenastoliniowym zeszycie szlaczki, jest zwykłą manipulacją. Z mojego osobistego punktu widzenia – całkiem nieudolną manipulacją.
A zatem, wszem i wobec obwieszczam, że nie zamierzam posyłać sześcioletnich dzieci do pierwszej klasy. Jak już wspomniałam, to jest czas na zabawę. Zatem jeśli znajdę dobrą szkołę, a jedną taką mam już na oku, to skłonna będę rozważyć posłanie Antosi do zerówki szkolnej. Ale do zerówki, a nie do klasy pierwszej.