Z całą pewnością i bez cienia wątpliwości dzisiejszy dzień
zostanie skutecznie utrwalony w historii mojej pamięci.
Zaczął się wyjątkowo wcześnie, bo już o piątej rano. Czyli
jeszcze na długo przed świtem. Nie będzie więc przesadą i dramatyzowaniem, gdy
uznam, że początek mojego dzisiejszego dnia, miał miejsce w nocy.
Dwa tygodnie temu umówiłam na dzisiaj (bo to był pierwszy
wolny termin) badanie.
Z kolei przemyślenia i refleksje z ostatnich dni
spowodowały, iż postanowiłam przebadać Dziatwę Liczną w celu potwierdzenia bądź
też wykluczenia posiadania przez nie pasożytów. Kto mądry, ten wie, że raz na
czas jakiś (a najlepiej w miarę regularnie) takie kwestie dobrze jest (a nawet
powinno się) kontrolować.
Tym tokiem rozumując, postanowiłam upiec dwie pieczenie na
jednym ogniu i skoro na dzisiaj mam termin badania, to wychodząc nieco
wcześniej (czyli w nocy) zdążę dostarczyć starannie zgromadzony w dniu
wczorajszym materiał do laboratorium.
Okazuje się jednak, że jako wegetariance, pieczenie pieczeni
– czy to na jednym, czy na wielu ogniach – nie wychodzi mi na zdrowie.
Do pierwszego laboratorium dotarłam (trzema środkami
komunikacji, po drodze marznąc niemiłosiernie) przed godziną otwarcia. Gdy miła
pani uruchomiła komputer i zaprosiła mnie przed kontuar, a ja powiedziałam z
czym i po co przychodzę, okazało się, że materiał przyjmowano do wczoraj, bo za
chwilę Święta i nie mają komu przekazać próbek do badania.
Bardzo uprzejmie podziękowałam po czym opuściłam lokal. Nie
muszę wspominać, że mimo, iż cała dygotałam z zimna, w środku cała aż kipiałam
z… radości, że „udało mi się” załatwić, co do załatwienia miałam.
Ale, ale. Nie było aż tak źle, bo już miałam w głowie plan
odwiedzenia kolejnego laboratorium – w placówce, w której umówiona byłam na
badanie. Pognałam więc czym prędzej – tym razem tylko dwoma środkami
komunikacji. Jakież było moje zdziwienie, gdy na miejscu kolejna miła pani
oznajmiła mi, że materiał do badań przyjmowano do… wczoraj. Poradziła, żeby
dzwonić na infolinię, ale tam oczywiście (jak zwykle) „chwilowo wszystkie linie
są zajęte”.
Zadzwoniłam zatem do kolejnego laboratorium.
Facet – wyraźnie wyrwany ze snu o 7:46 rano – zaczął sobie
drwić do słuchawki (wiadomo - do słuchawki zawsze łatwiej niż prosto w oczy)
sugerując mi, że z pewnością mam źle przygotowany materiał do badania (bo to
specyficzne laboratorium i u nich bada się innym sposobem), ale oczywiście mają
otwarte od… do… i (tu wyraźnie podkreślił cały czas z dużą dawką cynizmu) jeśli
mam odpowiednio przygotowane próbki,
to mogę je dostarczyć.
Drogi Panie – szanuję wasze laboratorium i wiem, jak wiele
dobra czynicie, ale świadomość, że jesteście jedyni w Polsce, nie musi chyba
być powodem do poniżania innych i zakładania z góry, że skoro byli w tzw.
zwykłym punkcie pobrań zanim skontaktowali się z wami, to z pewnością nie mają
pojęcia o waszych lepszych metodach badania.
Tak, czy siak, nie zawiozłam tam próbek. Nie, nie dlatego,
że poczułam się urażona, bo się nie poczułam. Nie zawiozłam, bo za późno
otwierali i Mąż nie zdążyłby do pracy.
Kolejny telefon był do Męża z prośbą o sprawdzenie jak się
sprawy laboratoryjne mają w jeszcze jednej przychodni. Tam też odmówiono
przyjęcia próbek do badań. W głowie miałam już wizję konieczności ponownego
organizowania całości, a chyba nie muszę pisać, jak wielką frajdą jest
pobieranie materiału do takich badań.
Na szczęście okazało się, że w jeszcze innym laboratorium
załatwią nam to bez problemu, w dodatku o połowę taniej.
W międzyczasie wybrałam się pod gabinet, w którym miałam
mieć sfotografowane biodra i kręgosłup. Gdy już podpisałam oświadczenie o tym,
iż z całą pewnością nie jestem aktualnie w ciąży oraz, że w razie, jeśli w niej
jednak z jakiegoś powodu jestem, biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za
konsekwencje wykonania fotografii w tymże stanie, oraz gdy już doczekałam się
na zaproszenie do gabinetu, rozebrałam od pasa w górę i wtargnęłam przed sprzęt
rentgenowski w moim seksownym biustonoszu -
specjalnie zaprojektowanym dla matki karmicielki – okazało się, że jako
matka karmicielka, nie posiadająca odpowiednich zapasów odciągniętego pokarmu
(to jest na dwudziestoczterogodzinne karmienie). Nie mogę zatem zostać
sfotografowana – ani ja, ani moje biodra i kręgosłup też nie. Okazuje się bowiem,
że ołowiany fartuch nie stanowi wystarczającego zabezpieczenia przed rakiem –
nie tyle dla mnie, co dla mojego cennego pokarmu, który pod wpływem
promieniowania ma szanse stać się rakotwórczy dla dziecka. (Nie wiedziałam i
nikt mi nie powiedział, a na badanie kierował mnie lekarz z tejże placówki,
któremu mówiłam, iż karmicielką jestem.)
Która z Was po usłyszeniu takiej informacji zdecydowałaby
się na zdjęcia? Wiem – głupie pytanie. Sama sobie odpowiem – ŻADNA.
Nasza „ulubiona” placówka, znajdująca się w samym centrum
Stolicy, nie dysponuje bowiem cyfrowym sprzętem do wykonywania zdjęć, a jedynie
analogowym.
Tym oto sposobem – pomimo, iż dzień mój zaczął się w nocy i
pomimo, iż bardzo szczegółowo opracowałam strategię „pieczenia” – nie dane mi
było upiec z samego rana dwóch pieczeni na jednym ogniu. A podobno, „kto rano
wstaje, temu Pan Bóg daje”. Podobno.
Zmieniając termin badania, miałam w głowie tylko jedną myśl.
Gdybym dwa tygodnie temu – ustalając termin – pamiętała, że dzisiaj ma być
koniec świata, to z całą pewnością nie umówiłabym tego badania właśnie na dziś.
Tak czy inaczej, niech żyje LUXusowaMEDycyna !!!
A na jutro umówiłam się na zwiedzanie mojego (nowego w
naszej okolicy) odkrycia. Doczekać się nie mogę.
Stop. Wróć. Przecież jutra już nie będzie…