piątek, 21 grudnia 2012

Koniec Świata


Z całą pewnością i bez cienia wątpliwości dzisiejszy dzień zostanie skutecznie utrwalony w historii mojej pamięci.
Zaczął się wyjątkowo wcześnie, bo już o piątej rano. Czyli jeszcze na długo przed świtem. Nie będzie więc przesadą i dramatyzowaniem, gdy uznam, że początek mojego dzisiejszego dnia, miał miejsce w nocy.

Dwa tygodnie temu umówiłam na dzisiaj (bo to był pierwszy wolny termin) badanie.
Z kolei przemyślenia i refleksje z ostatnich dni spowodowały, iż postanowiłam przebadać Dziatwę Liczną w celu potwierdzenia bądź też wykluczenia posiadania przez nie pasożytów. Kto mądry, ten wie, że raz na czas jakiś (a najlepiej w miarę regularnie) takie kwestie dobrze jest (a nawet powinno się) kontrolować.
Tym tokiem rozumując, postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i skoro na dzisiaj mam termin badania, to wychodząc nieco wcześniej (czyli w nocy) zdążę dostarczyć starannie zgromadzony w dniu wczorajszym materiał do laboratorium.
Okazuje się jednak, że jako wegetariance, pieczenie pieczeni – czy to na jednym, czy na wielu ogniach – nie wychodzi mi na zdrowie.

Do pierwszego laboratorium dotarłam (trzema środkami komunikacji, po drodze marznąc niemiłosiernie) przed godziną otwarcia. Gdy miła pani uruchomiła komputer i zaprosiła mnie przed kontuar, a ja powiedziałam z czym i po co przychodzę, okazało się, że materiał przyjmowano do wczoraj, bo za chwilę Święta i nie mają komu przekazać próbek do badania.
Bardzo uprzejmie podziękowałam po czym opuściłam lokal. Nie muszę wspominać, że mimo, iż cała dygotałam z zimna, w środku cała aż kipiałam z… radości, że „udało mi się” załatwić, co do załatwienia miałam.
Ale, ale. Nie było aż tak źle, bo już miałam w głowie plan odwiedzenia kolejnego laboratorium – w placówce, w której umówiona byłam na badanie. Pognałam więc czym prędzej – tym razem tylko dwoma środkami komunikacji. Jakież było moje zdziwienie, gdy na miejscu kolejna miła pani oznajmiła mi, że materiał do badań przyjmowano do… wczoraj. Poradziła, żeby dzwonić na infolinię, ale tam oczywiście (jak zwykle) „chwilowo wszystkie linie są zajęte”.

Zadzwoniłam zatem do kolejnego laboratorium.
Facet – wyraźnie wyrwany ze snu o 7:46 rano – zaczął sobie drwić do słuchawki (wiadomo - do słuchawki zawsze łatwiej niż prosto w oczy) sugerując mi, że z pewnością mam źle przygotowany materiał do badania (bo to specyficzne laboratorium i u nich bada się innym sposobem), ale oczywiście mają otwarte od… do… i (tu wyraźnie podkreślił cały czas z dużą dawką cynizmu) jeśli mam odpowiednio przygotowane próbki, to mogę je dostarczyć.
Drogi Panie – szanuję wasze laboratorium i wiem, jak wiele dobra czynicie, ale świadomość, że jesteście jedyni w Polsce, nie musi chyba być powodem do poniżania innych i zakładania z góry, że skoro byli w tzw. zwykłym punkcie pobrań zanim skontaktowali się z wami, to z pewnością nie mają pojęcia o waszych lepszych metodach badania.
Tak, czy siak, nie zawiozłam tam próbek. Nie, nie dlatego, że poczułam się urażona, bo się nie poczułam. Nie zawiozłam, bo za późno otwierali i Mąż nie zdążyłby do pracy.

Kolejny telefon był do Męża z prośbą o sprawdzenie jak się sprawy laboratoryjne mają w jeszcze jednej przychodni. Tam też odmówiono przyjęcia próbek do badań. W głowie miałam już wizję konieczności ponownego organizowania całości, a chyba nie muszę pisać, jak wielką frajdą jest pobieranie materiału do takich badań.
Na szczęście okazało się, że w jeszcze innym laboratorium załatwią nam to bez problemu, w dodatku o połowę taniej.

W międzyczasie wybrałam się pod gabinet, w którym miałam mieć sfotografowane biodra i kręgosłup. Gdy już podpisałam oświadczenie o tym, iż z całą pewnością nie jestem aktualnie w ciąży oraz, że w razie, jeśli w niej jednak z jakiegoś powodu jestem, biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za konsekwencje wykonania fotografii w tymże stanie, oraz gdy już doczekałam się na zaproszenie do gabinetu, rozebrałam od pasa w górę i wtargnęłam przed sprzęt rentgenowski w moim seksownym biustonoszu -  specjalnie zaprojektowanym dla matki karmicielki – okazało się, że jako matka karmicielka, nie posiadająca odpowiednich zapasów odciągniętego pokarmu (to jest na dwudziestoczterogodzinne karmienie). Nie mogę zatem zostać sfotografowana – ani ja, ani moje biodra i kręgosłup też nie. Okazuje się bowiem, że ołowiany fartuch nie stanowi wystarczającego zabezpieczenia przed rakiem – nie tyle dla mnie, co dla mojego cennego pokarmu, który pod wpływem promieniowania ma szanse stać się rakotwórczy dla dziecka. (Nie wiedziałam i nikt mi nie powiedział, a na badanie kierował mnie lekarz z tejże placówki, któremu mówiłam, iż karmicielką jestem.)
Która z Was po usłyszeniu takiej informacji zdecydowałaby się na zdjęcia? Wiem – głupie pytanie. Sama sobie odpowiem – ŻADNA.
Nasza „ulubiona” placówka, znajdująca się w samym centrum Stolicy, nie dysponuje bowiem cyfrowym sprzętem do wykonywania zdjęć, a jedynie analogowym.

Tym oto sposobem – pomimo, iż dzień mój zaczął się w nocy i pomimo, iż bardzo szczegółowo opracowałam strategię „pieczenia” – nie dane mi było upiec z samego rana dwóch pieczeni na jednym ogniu. A podobno, „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Podobno.
Zmieniając termin badania, miałam w głowie tylko jedną myśl. Gdybym dwa tygodnie temu – ustalając termin – pamiętała, że dzisiaj ma być koniec świata, to z całą pewnością nie umówiłabym tego badania właśnie na dziś.
Tak czy inaczej, niech żyje LUXusowaMEDycyna !!!

A na jutro umówiłam się na zwiedzanie mojego (nowego w naszej okolicy) odkrycia. Doczekać się nie mogę.
Stop. Wróć. Przecież jutra już nie będzie…

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Moja wygrana


Ostatnio miałam to szczęście, że wygrałam nagrodę od Wydawnictwa MiND.  Miło mieć przywilej tak szybkiej możliwości przeczytania nowo wydanej książki.
Zwłaszcza, że co jak co, ale dobre książki to ja czytać uwielbiam. Od kiedy jestem mamą, pochłaniam głównie te z dziedziny wychowania. Cenną inspiracją są dla mnie pozycje z dziedziny rodzicielstwa bliskości, porozumienia bez przemocy i wszystkiego, co wiąże się ze stylem slow parenting. Trochę już tego zdążyłam pochłonąć, ale wiadomo, jak jest – w miarę jedzenia apetyt rośnie. Dlatego, gdy tylko dowiaduję się o istnieniu jakiejś wartościowej książki lub też o nowowydanej pozycji z interesującej mnie dziedziny, pojawia się we mnie naturalna potrzeba zapoznania z jej treścią.
W końcu wiedzy nigdy zbyt wiele i wciąż warto zdobywać nową. Tylko głupiec uważa, że wie wszystko najlepiej, że sam sobie mistrzem i żadne autorytety nie są mu potrzebne.

A oto moja wygrana. „Szanujący rodzice. Szanujące dzieci. Jak zamienić rodzinne konflikty we współdziałanie?” Victoria Kindle Hodson, Sura Hart.


Książka traktująca o bardzo cennym nurcie w wychowaniu, ale nie tylko w wychowaniu, bo ogólnie w relacjach międzyludzkich, jakim jest porozumienie bez przemocy (PBP) czyli Nonviolent Communication (NVC).
Twórcą tej metody jest amerykański terapeuta i doktor psychologii Marshall B. Rosenberg.
Zaczęłam już czytać i jestem bardzo zadowolona. Sama metoda była mi już wcześniej znana dzięki pozycji p.t. „Wychowanie bez klapsa” Aleksandry Cyran-Żuczkowskiej, oraz dzięki warsztatom dla rodziców prowadzonym m.in. przez Autorkę.

W porozumieniu bez przemocy ważny jest sposób postrzegania siebie oraz innych ludzi. Dostrzeganie swoich oraz cudzych uczuć i potrzeb.
Jeżeli w relacjach z innymi, w jakiejś konkretnej sytuacji pojawia się we mnie niezadowolenie czy złość, jest to oznaką jakichś moich niespełnionych potrzeb. To tak w wielkim skrócie. Chodzi bowiem o to, żeby przyczyn problemu nie upatrywać wyłącznie w drugim człowieku, ale żeby szukać ich źródła przede wszystkim w potrzebach, które gdzieś tam głęboko tkwią w naszym wnętrzu i domagają się zaspokojenia. Działa to w dwie strony. Jeśli ktoś jest wobec mnie agresywny w słowie lub postępowaniu, to jest to oznaką jego niespełnionych potrzeb, których najprawdopodobniej nawet sobie nie uświadamia. Jeśli zatem cierpię z powodu czyjegoś zachowania, to nie dlatego, że jest on okrutnym człowiekiem, ale dlatego, że jego być może głęboko zakorzenione potrzeby nie doczekały się spełnienia.
Nasza złość, gwałtowne emocje i wszelkie negatywne uczucia, są dla nas sygnałem, który musimy właściwie odczytać, żeby wiedzieć, co robić, żeby nie krzywdzić i nie być krzywdzonym.
Autorki podają cenne wskazówki, jak postępować w sytuacjach trudnych. Jak operować słowem, żeby nie ranić.
To kolejna ważna cecha charakteryzująca tę metodę – używanie komunikatu JA, a nie TY.
Czyli zamiast powiedzieć komuś - Jesteś bardzo niegrzeczny, bo popchnąłeś moją córkę. Masz natychmiast ją przeprosić,
 lepiej jest wyrazić swoje emocje, stosując komunikat JA, który też pozwoli zrozumieć, czego oczekujemy, ale nie zrani uczuć drugiej osoby – Nie podoba mi się, gdy ktoś popycha moją córkę, nie zgadzam się na to i oczekuję, że ją przeprosisz.

Książkę warto przeczytać i zaglądać do niej choćby tylko po krótkie wskazówki pomocne w codziennym życiu i obcowaniu z ludźmi.

Polecam też dobry artykuł na temat porozumienia bez przemocy. Warto zapoznać się z tym nurtem choćby po to, żeby jego elementy przemycić do naszej codzienności.