czwartek, 13 września 2012

Narodziny Irenki

Wszystko zaczęło się sześć minut po północy 2 września 2012r.
Pomimo, że to był mój trzeci poród, a poprzedni miał miejsce zaledwie półtora roku wcześniej, tym razem nie byłam do końca przekonana, że to już. Może dlatego, że zaczęło się inaczej, niż przy dwóch poprzednich porodach, kiedy to odchodzące wody płodowe dały jednoznaczny sygnał…
Tym razem było inaczej, bo już w ósmym miesiącu, a może nawet nieco wcześniej zaczęły mi towarzyszyć skurcze przepowiadające. To właśnie one zmieniły nagle swoją postać i stały się odczuwalne inaczej i w innym miejscu niż dotąd. Czekałam więc, że może jednak zaczną odchodzić wody i będę ostatecznie pewna, że rodzę…
Po półgodzinnym analizowaniu sygnałów dochodzących z mojego brzucha, uznaliśmy z Mężem, że jedziemy do szpitala. Jeśli okaże się, że to jeszcze nie poród, to najwyżej nas odeślą.

Pomimo późnej godziny, wezwaliśmy nasze Koleżanki do przypilnowania śpiącej Zosi (Antosia była u moich Rodziców w Częstochowie) i pojechaliśmy do szpitala. Dotarliśmy bez najmniejszych problemów, bo o tej porze przejazd przez Warszawę nie jest żadną niedogodnością.
W Izbie Przyjęć cicho, pusto i spokojnie. Tylko jedna rodząca z mężem przed nami i żadnych innych osób.
Moje skurcze były w miarę regularne, ale też łagodne. Przetrwanie każdego z nich nie stanowiło dla mnie szczególnego wysiłku i nie było nieprzyjemne. Jak zwykle w tego typu sytuacjach, skok adrenaliny i co za tym idzie, przypływ dobrego nastroju, dodawały mi siły.
Zadzwoniłam do naszej Położnej i powiedziałam co i jak. Chwilę później Położna z dyżuru zaprosiła mnie do gabinetu na badanie. Szyjka skrócona, miękka, przepuszcza trzy palce.
„Już pani nigdzie nie wypuścimy” powiedziała z uśmiechem.
Po wyjściu z gabinetu ponownie zadzwoniłam do Magdy, aby zdać relacje z badania. Położna, która mnie badała, usłyszała tę rozmowę i zawołała do mnie: „Rozmawia Pani może z Magdą?” Przytaknęłam. „A mogłabym przekazać co i jak?” Z wielką radością podałam telefon i po chwili Magda miała już fachowo przekazaną informację, a ja usłyszałam jeszcze, że spokojnie zdąży dotrzeć do nas.

Ponieważ zdecydowałam się na poród na tzw. Zielonej Linii (czyli bez obecności lekarza, bez dodatkowych zapisów KTG oraz bez wykonywania jakichkolwiek nienaturalnych w porodzie czynności typu znieczulenie, przebicie pęcherza płodowego, podanie oksytocyny, nacięcie krocza itp - taki poród w 100% naturalny), czekał mnie jeden jedyny zapis KTG. Usiadłam zatem w drugim gabinecie na kozetce i zostałam podłączona do pasków i kółeczek. Bardzo zależało mi, żeby tym razem udało się wykonać ten zapis, zanim pojawią się silne, bolesne skurcze. Tak też się stało. Cała akcja porodowa rozkręcała się bardzo łagodnie.
W trakcie zapisu dotarła do nas Magda.
Z racji aktywnego paciorkowca w wyniku posiewu, wiedziałam, że będę musiała mieć podany antybiotyk. Zapytałam, czy można bez wenflonu, tylko sam zastrzyk. Położna zgodziła się. Bardzo mnie to ucieszyło, bo zależało mi na obejściu wszelkich działań medyczno-szpitalnych, jakie zazwyczaj mają miejsce przy porodach, które odbywają się w szpitalach.

Zabraliśmy moje torby i wraz z Magdą poszliśmy do windy, która zawiozła nas na drugie piętro. Tam otwarły się przed nami duże drzwi z napisem Blok Porodowy, a następnie kolejne z nazwą naszej Sali – Pomarańczowa.
Wewnątrz cisza, spokój, przygaszone światło i pomimo dużej przestrzeni, bardzo kameralna atmosfera, dająca poczucie bezpieczeństwa.
Przebrałam się i wyjęłam z wanny piłkę, żeby trochę się na niej pokołysać. Po krótkim czasie doszłam jednak do wniosku, że cała akcja spowalnia się, więc wstałam, żeby znów trochę pospacerować. Spacerowałam więc po całej sali, rozmawiałam z Mężem i z Położną, piłam wodę mineralną i wciąż nie mogłam uwierzyć, że poród może przebiegać tak spokojnie.

Po jakimś czasie Magda zaproponowała, że zbada mnie, żeby ocenić, czy warto już wchodzić do wody. Cztery cm rozwarcia, więc akcja idzie naprzód. Pęcherz płodowy ciągle cały.
Już za chwilę zanurzyłam się po pas w cieplutkiej wodzie. Nagle poczułam, jak bardzo woda łagodzi ból. Przed wejściem do wanny, skurcze były zdecydowanie bardziej bolesne, niż teraz. Niesamowite. Rodząc Zosię, nie miałam możliwości doświadczyć tego z racji bardzo zaawansowanej fazy porodu, gdy do tej wody weszłam. Teraz natomiast, poczułam wyraźną ulgę.

I tutaj zaczął się bardzo przyjemny czas tego porodu. Odruchowo zaczęłam w wodzie wirować biodrami. Dodatkowo, podczas skurczów, z zamkniętymi oczami nuciłam sobie melodie i mruczałam mruczanki. Pomyślałam wtedy, że to chyba najpiękniejszy poród, bo taki łagodny i dzięki temu mogę być tak bardzo świadoma każdego kolejnego etapu. W trakcie skurczów czułam też ruchy Dziecka. Było mi to dotąd nieznane, bo nigdy wcześniej nie rodziłam z zachowanym pęcherzem płodowym.

Woda łagodziła skurcze, ale też zwiększała odstępy między nimi. Bardzo też rozgrzewała moje ciało i po dłuższym czasie przebywania w niej, zaczęłam podczas skurczów odczuwać mdłości. Wzrosło też tętno Dziecka. Postanowiłam zatem wyjść z wody i trochę pospacerować.
Gdy tylko wstałam, skurcze w jednym momencie przybrały na sile, ale też mdłości ustały całkowicie. Wyszłam więc i zaczęłam spacerować. Gdy czułam zmęczenie, siadałam na chwilę, ale skurcze, które przychodziły po każdym takim odpoczynku, były zdecydowanie bardziej bolesne niż wówczas, gdy występowały w trakcie spacerowania. Zrezygnowałam zatem z tych chwil odpoczynku.

Skurcze stawały się coraz bardziej intensywne. W dodatku co chwilę podczas skurczów czułam też ruchy Dziecka, co zwiększało ból. Zaczął mi pomagać masaż dolnego odcinka kręgosłupa. Wcześniej nie potrzebowałam żadnego dotyku. Czułam, że sama panuję nad wszystkim i było mi z tym dobrze. Teraz sama przytulałam się do Męża podczas skurczów i poprosiłam, aby masował mi plecy. Położna zaproponowała woreczek z rozgrzanymi pestkami wiśni. Ulga niesamowita. Na plecach masaż ciepłymi pestkami wiśni, a na brzuchu delikatny dotyk chłodnych dłoni Położnej. To bardzo pomagało przetrwać najsilniejsze skurcze.

Kolejne badanie stanu szyjki i rozwarcia. Tym razem na stołku porodowym – bardzo wygodny wynalazek.
I tutaj ból niesamowity. Zaczęłam krzyczeć wniebogłosy. Chciałam sama wyjąć rękę Położnej… Pomimo zagłuszającego krzyku, zdołałam usłyszeć to, co bardzo chciałam usłyszeć – Siedem Centymetrów. Tak. Wiedziałam, że ten moment nadejdzie i gdzieś w duchu bardzo się go bałam. Wierzyłam jednak, że jak tylko uda mi się przetrwać Kryzys Siódmego Centymetra, to dalej też dam radę.

Przesiedziałam na tym stołeczku jeszcze trzy skurcze po czym wstałam. Dziwiłam się, że worek owodniowy ciągle nie pęka. Teraz było już konkretnie. Ból paraliżujący, na dodatek jakoś nie czułam innej pozycji, jak tylko stojąca, a ta z kolei bardzo mnie już męczyła fizycznie. W końcu tej nocy nie zdążyliśmy się tak naprawdę położyć spać.
Nogi zaczęły mi się trząść, a to nie ułatwiało mi współpracy ze skurczami.
Wtedy Magda zapytała, czy nie chciałabym oprzeć się rękami o materac łóżka. Tak też zrobiłam i to było genialne rozwiązanie, bo w jednej chwili poczułam jakiś stabilny punkt zaczepienia. Nogi nadal dygotały, ale ciało było stabilne.

Wraz z kolejnym skurczem poczułam znajome mi rozciąganie w kroczu. Odruchowo zaczęłam przeć i krzyczeć jednocześnie.
Przy kolejnym skurczu tak samo. Przy następnym Magda powiedziała, żebym przez chwilę tylko oddychała. Pomyślałam, że nie dam rady, ale całą sobą spróbowałam i udało się.
I wtedy dane mi było doświadczyć czegoś niesamowitego. Czułam, jak bez najmniejszego mojego udziału, Dziecko samodzielnie pokonuje drogę przez kanał rodny. Czułam, że to nie ja rodzę, ale Dziecko się rodzi – samo, czy tego chcę, czy nie, czy na to pozwalam, czy też nie... Doświadczenie tak cenne, że warte każdego bólu i wysiłku. Jedno z tych najcenniejszych w życiu...

Po chwili poczułam wychodzącą główkę i wielką fizyczną ulgę, jaka towarzyszy temu etapowi porodu. Powiedziałam wtedy: „wyszła główka”.
I wtedy to się stało – to, na co czekałam niemal od początku. Worek owodniowy pękł i wodospad ciepłych wód płodowych z dużą siłą uderzył o podłogę. Wraz z wodami wypłynęło całe ciałko. Widywałam na zdjęciach i czytałam opisy porodów, w których główka dziecka rodzi się w zachowanym worku owodniowym. Myślałam jednak, że są to tak nieliczne przypadki, że nie ma nawet co zastanawiać się, czy kiedykolwiek akurat mnie będzie dane urodzić w ten sposób.
 
Popatrzyłam w dół. Magda zgrabnym ruchem odwinęła pępowinę, która dwukrotnie okręcona była wokół szyjki, po czym podała mi Dziecko. Byłam wniebowzięta. Powtarzałam tylko: „Urodziłam Ją”, „urodziłam Ją”… Była maleńka i bielutka. Gdy tylko znalazła się w moich dłoniach, otworzyła szeroko oczy i popatrzyła prosto w moje.
Położna zapytała, czy dam radę wejść na łóżko trzymając Dziecko, czy może mi pomóc. Powiedziałam, że dam radę i pomimo zajętych rąk, bez problemu wgramoliłam się na łóżko. W sumie teraz zastanawiam się, jak ja to zrobiłam, ale w takich chwilach kobieta potrafi dokonać niemal wszystkiego.
Leżałam przytulając Córeczkę do serca i myślałam o wszystkim, co w życiu najpiękniejsze. Dziękowałam Położnym za pomoc. Mąż stał obok. Był szczęśliwy razem ze mną.

Kolejne narodziny bez przemocy. Poród, w którym Położna podążała za mną, odgadywała moje potrzeby i nie mówiąc, nie pytając, spełniała je we właściwych momentach, pozwalając mi całkowicie przejąć stery tego wydarzenia. Czułam, że to ja o wszystkim decyduję i czułam się bardzo bezpieczna w tym miejscu i w tym toku wydarzeń.



Dane mi było doświadczyć trzech różnych porodów, z których każdy był na swój sposób piękny.
Za pierwszym razem doświadczyłam porodu typowo szpitalnego, ale pomimo tego pozwalającego mi zachować dobre wspomnienie. Za to dwa kolejne moje porody, choć miały miejsce w szpitalu, były w pełni kameralnym, rodzinnym wydarzeniem, całkowicie pozbawionym najmniejszych znamion medykalizacji i jakiejkolwiek przemocy.

Wiem, czym jest strumyk sączących się wód płodowych. Doświadczyłam też uczucia wód odchodzących niczym przypływy i odpływy oceanu. Dane mi było też poznać siłę wodospadu, z jaką potrafi na ten świat wypłynąć nowe Życie.

Wiem, że aby urodzić dziecko potrzebne jest oparcie dla stóp. Wiem też, że woda przynosi ulgę i łagodzi ból. Wiem, że dziecko tak naprawdę rodzi się samo.

Podczas pierwszego porodu doświadczyłam półleżącej pozycji na łóżku porodowym i konsekwencji, jakie ze sobą niesie.
Ale dane mi też było urodzić Dziecko wprost do wody. Doświadczyłam również całkowicie pionowej pozycji w porodzie, dającej pewne oparcie dla stóp i pozwalającej Dziecku w możliwie najbardziej naturalny sposób pokonać ten ostatni etap dziewięciomiesięcznej podróży na świat.

Mam na swoim koncie poród, w którym rolę przewodnika odgrywała położna, dyktując co, jak, kiedy i dlaczego. Ale mam też doświadczenie porodu, w którym to ja decydowałam o przebiegu wydarzeń, a Położna była tuż obok, gotowa w każdej chwili odpowiedzieć na moje potrzeby, a w trudnych momentach, sama je odgadywała i robiła tyle, ile potrzebowałam – nie więcej i nie mniej.

Za pierwszym razem doświadczyłam porodu długiego. Drugi mój poród trwał zaledwie dwie godziny, ale od samego początku był bardzo intensywny. Trzeci był łagodny - tak, jak sobie go wymodliłam. Dodatkowym czynnikiem łagodzącym, był ogrom wsparcia duchowego, jakie już w czasie ciąży otrzymałam od Położnej Ireny Chołuj, z którą konsultowałam wiele spraw dotyczących tego porodu oraz modlitwa i pamięć zaprzyjaźnionej z naszą Rodziną Siostry Zakonnej o tym samym imieniu.

Nasza trzecia Córeczka przyszła na ten świat  wraz ze wschodem Słońca. Nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w czepku urodzona – w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
Pojawiła się w naszym życiu na bardzo dziwnym i trudnym jego etapie – pełnym ciągłej gonitwy za czymś. Pokochaliśmy Ją od pierwszych chwil świadomości Jej istnienia, bo głęboko wierzymy, że każde życie poczyna się w danej chwili nie bez przyczyny i nie bez celu i sensu.
Ja wiem, że Ona została nam dana po to, aby wraz z Sobą wnieść do naszego życia pokój.
Irena znaczy Niosąca Pokój