sobota, 17 grudnia 2011

Prawda...

Dzisiejszy spacer po Saskiej Kępie, zupełnie przypadkiem przywołał wspomnienia z czasów studiów, kiedy to zgłębiałam filozofię Józefa Tischnera. W jednej chwili przypomniałam sobie góralską teorię poznania, która mówi, że są trzy prawdy:  

Święta prawda  

Tyż prawda

 oraz...
no właśnie - ta trzecia...

piątek, 2 grudnia 2011

Smutna strona macierzyństwa...

Moja refleksja, w nawiązaniu do tego tekstu Agnieszki Chylińskiej...

Ja moje Dzieci kocham ponad życie. Z Agnieszką Chylińaską nie zgadzałam się, a nawet uważałam, że jej totalnie odbiło, że takie rzeczy wypisuje. To było, gdy po raz pierwszy przeczytałam Jej wypowiedź.
Później urodziłam moją pierwszą Córeczkę - planowaną, chcianą i kochaną. I bardzo szybko przekonałam się, jak wiele racji miała Agnieszka Chylińska i zrozumiałam, co stoi za tymi - przyznaję - dosyć wulgarnie opisanymi emocjami.
Zmęczenie, poczucie bezsilności i świadomość, że oto w jednej chwili zmieniło się wszystko na zawsze...
Przykre jest dla mnie to, że wciąż w tej kwestii panuje zmowa milczenia... Przekaz mediów, gdzie matki są supereleganckimi laskami, zawsze uśmiechnięte, a ich słodkie maleństwa cichutko i potulnie leżą w fotelikach samochodowych, siedzą spokojnie w chustach, kojcach i krzesełkach do karmienia przeróżnych firm sponsorujących artykuły na temat bezpieczeństwa dzieci.
A rzeczywistość bywa naprawdę różna...
Moja pierwsza córka nie specjalnie przepadała za chustą podczas, gdy druga ją uwielbia ponad wszystko. Podobnie kobiety - są różne. Jednym z łatwością przychodzi odnalezienie się w nowej rzeczywistości, a inne za swoją miłość do dzieci (często nawet tych planowanych i chcianych) muszą słono zapłacić np.depresją poporodową. Jest różnie. Macierzyństwo ma różne oblicza. Nie zawsze jest sielankowo, jak tego uczą często na przysposobieniu do życia w rodzinie. Bywa naprawdę smutno, trudno, a nawet beznadziejnie... Agnieszka Chylińska ma obecnie dwoje dzieci i nie sądzę, żeby ich nie kochała. Co więcej - nie sądzę, aby w tym tekście przemawiał przez Nią brak miłości.
Dla mnie Jej wypowiedź jest głosem prawdy w gąszczu kłamstw na temat macierzyństwa. To Jej odczucia i Jej osobiste emocje, do których miała prawo i które dzięki Bogu miała odwagę wypowiedzieć publicznie, przełamując tym samym kłamliwy stereotyp o macierzyństwie. Jestem pełna podziwu i uznania. Takie treści powinny również mieć swoje miejsce na kartkach magazynów kobiecych o tematyce związanej z rodzicielstwem. Dlaczego pisze się tam głównie o tym, co pozytywne, piękne, słodkie i pierdzące? Ja chcę czytać przede wszystkim o tym, co prawdziwe. Nawet jeśli to boli i czasem komuś wydaje się wulgarne.

piątek, 14 października 2011

W dniu nauczyciela...

a ja nigdy nauczycieli nie lubiłam, a system oświatowy w Polsce wciąż mocno kuleje, więc jedyne, czego życzę nauczycielom w dniu ich święta, to żeby wreszcie opamiętali się, pozbyli poczucia wiecznie urażonej dumy i zrozumieli wreszcie, że jedynym dobrem, jakie mogą dać innym, jest empatyczne podejście do każdego ucznia oraz indywidualne traktowanie potrzeb każdego z nich i zauważanie talentów, bo niewątpliwie każdy je posiada. Życzę im też, aby nigdy więcej nie szufladkowali ludzi i nie przypisywali im etykietek, bo to tylko niszczy zamiast wzbogacać. Niech od dziś do końca świata jedynym przewodnim mottem wszystkich nauczycieli staną się słowa Janusza Korczaka: "Nie ma dzieci - są ludzie".

piątek, 30 września 2011

Logika... dziecięcego języka...

To jest to, co fascynuje mnie najbardziej...
Tylko dziecko, a raczej jego mowa, jest w stanie uświadomić nam - dorosłym,
jak wielce nielogiczny jest nasz język oraz, jak niepotrzebnie komplikujemy go odmianami, które z logiką nic wspólnego nie mają...

Skoro mówimy idzie, to dlaczego poszła? Skąd i jak?

- Ciocia Ola poidziała do kuchni

To przynajmniej ma sens


Jedziemy samochodem do parku, gdzie będziemy spacerować.
Nagle na szybach pojawiają się kropelki deszczu, więc wycieraczki w ruch.
Antosia na to do mnie, pełna zatroskania:

- ojej, zaczął padać deszcz.
Mamo, czy masz parasol do niezmoknienia?

wtorek, 28 czerwca 2011

Trzy latka Antosi

Przyszła na ten świat po dziewięcio godzinnym porodzie,
który wspominam bardzo dobrze.
Była bielusieńka i bardzo proporcjonalna.
Miała też bardzo silny głos, który usłyszałam zanim jeszcze Ją zobaczyłam,
bo postanowiła dać o Sobie znać w pierwszej sekundzie po wyjściu z brzucha mego.
Była prześliczna i baaardzo głośna i taka też pozostała do dnia dzisiejszego.
Sto lat Córeczko. Kocham Cię każdego dnia bardziej.

piątek, 18 marca 2011

Narodziny Zosi - 18.02.2011

Wszystko zaczęło się nagle i przebiegło pięknie i bardzo naturalnie.
Mąż wrócił z pracy, zjadł przygotowany przeze mnie obiad i chwilę odpoczął.
Poszłam do kuchni, robić sobie herbatkę z liści malin – za poradą Położnej piłam ja regularnie na rozwieranie szyjki.
W pewnym momencie poczułam inny niż zwykle ucisk na dolną część brzucha, a dokładniej na kiszkę stolcową. Po chwili coś ze mnie popłynęło, ale to było inne uczucie niż odchodzące przy pierwszym porodzie wody. Poszłam do łazienki sprawdzić, co się dzieje. Wydzielina bezwonna i bezbarwna, prawie płynna, ale trochę śluzowata…
Po chwili znowu. Mąż zasugerował telefon do Położnej. Ja uznałam, że jeszcze poczekam i poobserwuję. Po chwili jednak zdecydowałam się zadzwonić, ale nikt nie odbierał. Wtedy nagle pojawił się pierwszy skurcz, a wraz z nim kolejna porcja wypływającej wody. Tego z niczym nie da się pomylić. Powiedziałam Mężowi, że teraz nie mam najmniejszych wątpliwości, że rodzę. Postanowiliśmy pojechać do szpitala. W ciągu pięciu minut pojawił się kolejny skurcz, za kolejnych pięć minut następny. Były na przemian – raz silny, raz słabszy.
Przy tych silnych dodatkowo wypływały wody.

Wyjechaliśmy o 18:30
W drodze do szpitala udało się dodzwonić do Położnej. Była zaskoczona, że się tam wybieramy zamiast jeszcze poczekać. Gdy jednak powiedziałam, jak często mam skurcze, uznała, że faktycznie najwyższa pora.
Do szpitala dotarliśmy w 25 minut, bo sytuacja na drogach była wyjątkowo sprzyjająca. Mniej więcej w okolicach Placu Wilsona (Warszawiacy wiedzą gdzie to i jaka odległość od Szpitala Świętej Zofii), skurcze miałam już mniej więcej co 3 minuty, a przy szpitalu nawet częściej. Zaparkowaliśmy bez problemu prawie przy samej Izbie Przyjęć.
W środku pełno ludzi. Skurcze coraz bardziej bolesne. Stanęłam przy kontuarze obok pokoju położnych, a Mąż powiedział tylko „żona rodzi”.
Powiedziałam, z którą Położną jesteśmy umówieni, ktoś przyniósł moje dokumenty (dzięki Bogu miałam te wszystkie formalności załatwione wcześniej). Po chwili przyszła położna z dyżuru i zabrała mnie do gabinetu w celu zbadania. Była bardzo miła. Powiedziała, że musimy sprawdzić, czy zdążymy zaczekać na moją Położną.
Położyłam się na kozetce, a ona zaczęła mnie badać. Wtedy złapał mnie skurcz. Ona do mnie, żebym wypuściła powietrze, a ja, że nie dam rady. Wtedy powiedziała: „w takim razie krzycz”. Krzyknęłam. Ona na to: „bardzo dobrze. Jeszcze raz”. Więc ja znów krzyknęłam mając świadomość, że za drzwiami jest cala poczekalnia ciężarnych kobiet z mężami.
Wtedy też poczułam całkowite przyzwolenie na kierowanie się własnym instynktem podczas porodu. To było bardzo cenne.
Badanie nie bolało wcale. 4 centymetry rozwarcia. Wyszłyśmy z gabinetu. Miałam świadomość tego, że wszystkie oczy skierowane są na mnie, ale było mi to zupełnie obojętne.
Położna powiedziała tylko: „ było trochę głośno, ale pani tak było łatwiej”.
Musiałam jeszcze podpisać zgodę na to, że w razie braku miejsc na salach spędzę pierwszą noc po porodzie na korytarzu. Wiedziałam, że ta może być, więc nie miałam tutaj żadnych zastrzeżeń.
Po chwili inna (również bardzo miła) położna zaprowadziła mnie (tym razem w obecności Męża) do wspomnianego już gabinetu na badanie KTG. Pobrała mi krew do badań, bo nie zdążyłam odebrać ostatnich wyników. Na widok sprzętu do KTG powiedziałam tylko jedno: „nie położę się”. Ona na to całkiem radośnie: „spokojnie, będzie w pionie, możesz chodzić, siedzieć, na co tylko masz ochotę”.
Po chwili do gabinetu weszła nasza Położna. Przywitała się i zapytała, czy od samego początku było aż tak intensywnie. My na to, że tak i że sami jesteśmy tym bardzo zdziwieni.
Siedząc podłączona do KTG (jakoś nie mogłam zmienić tej pozycji), podczas kolejnych skurczów wydawałam z siebie dźwięki, które z głośnych krzyków, ewoluowały do niskich – zwierzęcych tonów. Czułam się jak wyjąca wilczyca. Na tych dźwiękach było najłatwiej przetrwać skurcze do samego końca porodu.

Po odłączeniu od KTG przeszłyśmy szybko na salę porodową o wdzięcznej nazwie WIŚNIOWA. W środku było cicho, przytulnie, panował półmrok, bo świeciło się tylko małe boczne światełko – tak już zostało do samego końca. Do wanny lała się już woda.
Położna poszła po mojego Męża. Obydwoje pomogli mi się rozebrać. Weszłam do ciepłej wody i przybrałam jedyną pozycję (na czworakach), w której czułam, że dam radę przetrwać bóle skurczów. Zostałam w tej pozycji już do samego końca. Skurcze były niemal przez cały czas.
Położna masowała mi plecy – niesamowita ulga, a Mąż trzymał rączkę prysznica ze strumieniem wody skierowanym na moje podbrzusze.
W pewnym momencie, Położna zapytała, czy chcę tego Człowieka urodzić do wody. Powiedziałam, że tak.
Mąż oparł rękę o brzeg wanny, żebym mogła oprzeć głowę na Jego przedramieniu. Wszystko przebiegało bardzo intuicyjnie. Nie było komend w stylu: „nabierz powietrza i przyj”. Nie bałam się, że zacznę przeć zbyt wcześnie. Kiedy czułam, że chcę przeć – parłam. Kiedy czułam, że nie – nie robiłam tego.
Czułam, jak rodzi się nasze Dziecko. Czułam rozwarcie, ale tym razem nie miałam wrażenia, że za chwilę mnie porozrywa. Czułam tylko lekkie otarcie przy wychodzeniu główki.
Kiedy Położna powiedziała, że główka jest już na zewnątrz, powiedziałam, że wiem, bo czuję. Powiedziała mi wtedy, że jeszcze jeden skurcz i urodzi się cały Człowiek. I tak też było. Czułam, jak wypływa ze mnie wraz z wodami płodowymi. Po chwili usłyszałam słowa Położnej: „popatrz w dół przed siebie”. Popatrzyłam, a pode mną, na pleckach płynął Człowieczek – Zosia. Szeroko otworzyła pod wodą oczy. To było niesamowite. Chciałam Ją wyjąć, ale Położna powiedziała, żeby zaczekać i popatrzeć na Jej reakcję. Płynęła.
Po chwili wyjęłam Ją i położyłam sobie na piersiach. Wtedy ponownie szeroko otworzyła oczy i popatrzyła prosto w moje. Czułam wtedy, jak realizuje się moje ogromne marzenie o „wdrukowaniu obrazu matki w pamięć dziecka i odwrotnie”, o którym pisała Jean Liedloff. Nie byłoby to możliwe, gdyby w pomieszczeniu, w którym rodziłam, świeciło się ostre światło zewsząd.

Zosia przyszła na świat o 20:35 - zaledwie w dwie godziny.
Trudno mi dobrać odpowiednie słowa, żeby wyrazić to, co czuję i czułam wtedy. To było niesamowite doświadczenie – niemal mistyczne.
Podczas całego porodu, ani przez chwilę nie miałam do czynienia z żadnym lekarzem. Do samego końca był przy mnie Mąż i Położna, a w ostatnim momencie również druga Położna do asysty. Nie musiałam leżeć na wznak i przeć z pupą do góry – wbrew prawom natury. Nikt nie wysysał z mojego Dziecka resztek wód płodowych i nie zmywał mazi płodowej. Było cicho i spokojnie. Czułam się bezpiecznie i czułam, że wydarzyło się coś pięknego – narodziny takie, jakie powinny być – narodziny bez przemocy.

sobota, 1 stycznia 2011

Sylwester Filmowy

Nowy Rok powitaliśmy w filmowym klimacie, skłaniającym do wielu cennych refleksji...



Niech będzie piękniejszy i szczęśliwszy od poprzedniego...