piątek, 6 września 2013

O różowym kolorze i podziale na płeć piękną i niewdzięczną

Głośno ostatnio na ten temat...
W mediach i prywatnych ludzkich rozmowach.
Czy akcentowanie płci dziecka to coś złego, szkodliwego, bo samo powinno sobie tę określić? 
Czy różowa dziewczynka i niebieski chłopiec (lub na odwrót – w zależności od regionu) to coś, co powinno być zakazane, a może nawet ukarane? Bo co to za sugerowanie – dziecko samo wybrać powinno.
I wreszcie – co przedszkolak o płciach wiedzieć powinien?

Co do koloru różowego, falbanek i cekinów, to ja też przekonana byłam, że nigdy przenigdy córki tak nie wystroję. Jednak gdy przypadkiem dorwała sukienkę (podarowaną nam złośliwie niemal, bo nie na moją prośbę, a i też bez konsultacji ze mną - matką) w tymże kolorze z tiulową halką i cekinami na dodatek (kicz i chłam totalny), była wniebowzięta, że się cała błyszczy.
I co? Zabronić miałam? W imię czego? Zabrać? Zniszczyć? Żeby na siłę, wbrew naturze wyprzeć z Jej pięcioletniej głowy zamiłowanie do obrzydliwie dziewczęcego stylu?
Taki etap rozwoju. Jeśli teraz zabronię, przypomni sobie po czterdziestce, że w tej kwestii czuje niedosyt i wyskoczy w różowych tiulach i falbanach między ludzi.
Co więcej, ja też przechodziłam w swoim dzieciństwie etap różu. Niestety wtedy róż był nie do zdobycia. Jeśli już gdzieś się pojawił, wzbudzał podziw i zachwyt, a u niektórych nawet zazdrość. Wszystko było wtedy szaro bure i ponure. Teraz na szczęście jest inaczej. Każdy może wybrać coś dla siebie. Nie ma jednego wiodącego trendu.
Jeśli małolaty chcą być różowe, niech sobie są. Przejdzie im tak, jak i przyszło. Wiele z nich później wskoczy w czerń. I to też im minie. 
Najgorsze, to stać się niewolnikiem idei zabraniającej, czy też nakazującej.
Moje Córki chodzą ubrane we wszystkie kolory. Różowych ciuchów mają niewiele i niemal wszystkie one pochodzą ze wspomnianego źródła. Ja kupuję przeważnie kolory żywe, żeby nie było problemu, że się łatwo byle czym brudzi. Żadne tam biele i pastele. Dzieciństwo ma być kolorowe. Monotonii czas przyjdzie później. Albo i nie. I oby nie.
Fakt – czasem pada pytanie, czy to chłopczyk, bo rajtuzki ma brązowe albo spodnie w ciemne paski. Lub zdziwienie, że to dziewczynka, bo na zielono ubrana, a nie na różowo.
Przez długi czas moje Córki chodziły wyłącznie w spodniach, bo nie znosiły sukienek - było im zwyczajnie niewygodnie. Nigdy nie protestowałam, bo ich wygoda i dobre samopoczucie były dla mnie cenniejsze, niż zaakcentowany dziewczęcy wizerunek w przywdzianej sukieneczce i kokardkach we włoskach.
Ostatnio jednak pojawił się etap uwielbienia dla sukienek. Prawie codziennie jest wybieranie, w której sukience pójdzie do przedszkola jedna i druga, bo trzecia jeszcze zbyt mała. 
Widzę, że Je to cieszy, więc i mnie to cieszy.
Kolejna sprawa to fryzura. Uwielbiam zaplatać włosy w przeróżne warkocze. Jednak moja najstarsza Córka (młodsze mają jeszcze zbyt krótkie włosy) przez długi czas nie pozwoliła sobie nawet kucyka związać czy przypiąć spinki. Był też długotrwały etap, na którym nie chciała włosów ani czesać, ani obciąć nie pozwalała. Chodziła więc poczochrana. Nie interesowało mnie, co na Jej widok myślą inne matki odbierające swoje uczesane dzieci z przedszkola. Niedawno zgodziła się zaplatać włosy w warkocz. Jeśli uzna, że jednak nie lubi czesania i chce obciąć włosy, to zgodzę się na to pomimo, że mnie podoba się w długich.

A co do podkreślania płci małego dziecka przez rodziców, to nie widzę w tym nic a nic niebezpiecznego, złego itp. Uważam, że mają do tego pełne prawo i nie czynią tym krzywdy dziecku. Pod warunkiem, że zachowują zdrowy umiar. Dla mnie przekroczeniem granic normalności jest niemowlę czy dwulatek z przebitymi uszami i kolczykami. Robienie makijażu siedmiolatce na rozpoczęcie roku szkolnego i trwałej ondulacji do pierwszej komunii. Farbowanie włosów czterolatce z okazji przedstawienia w przedszkolu i kupowanie butów na obcasie uczennicy podstawówki. To jest chore i zupełnie niepotrzebne. Natomiast kolor różowy, czy przypinka z kwiatuszkiem na czapeczce u rocznej dziewczynki nie powinny stanowić tematu do dyskusji nad sensem lub jego brakiem. Podobnie jak tiule i cekiny w garderobie pięciolatki. 


Jeśli więc rozmawiać z przedszkolakami o sprawach z płcią związanych, to prędzej już o tzw. pracach domowych i podziale ról, który z płcią powinien mieć najmniej wspólnego. 
O tym, z czym na co dzień dziecko ma styczność. 
Wciąż jest bowiem wielu ludzi, którzy sądzą na przykład, że facet to nie powinien ziemniaków obierać, bo to zajęcie dla kobity. Podobnie jest z praniem, prasowaniem, gotowaniem i sprzątaniem. Znam facetów, którzy nie sprzątają w domu wcale. Nic. Nawet swoich brudnych ubrań do kubła na pranie nie wyniosą tylko ciepną gdzieś na krzesło po czym wyciągają z szafy czyste i ubierają. 
Znam też takich, którym ubrania w szafie układają żony, bo oni zbyt męscy są na składanie koszulek i dobieranie w pary skarpetek. To jest dopiero obciach i zacofanie w myśleniu.

Ja np. nie cierpię żelazka, choć gdy trzeba korzystam z niego. Ubrania jednak kupuję z tkanin nie wymagających prasowania. Takie też noszą moje dzieci, a mój Mąż nigdy nie narzekał, że koszule prasuje sobie sam. Nigdy też nie musiałam z Nim o tym rozmawiać - widzi, że koszula wymaga prasowania, to sobie wyciąga deskę, żelazko i prasuje. Kanapki do pracy też sobie robi sam. Ja gotuję obiad, a On przeważnie po tym obiedzie sprząta, choć to nie jest reguła. Pranie robimy w zależności od okoliczności, ale też bez sztywnego podziału na role czy zmiany (w sensie, że dziś twoja kolej). Śmieci też najczęściej wynosi Mąż. Wiertarki nigdy nie lubiłam, więc nie używam jej. Ale już frajdą dla mnie jest wbijanie młotkiem małych gwoździ pod obrazki na przykład. Kiedy jest potrzeba przepakowania pudeł w kanciapie, wspinania się po nie itp., to nie widzę problemu, żeby to zrobić samodzielnie. Gdy administracja osiedla wymyśliła malowanie balustrad balkonów, wszystkie sąsiadki dziwiły się, że u nas ja się za to zabrałam. Wszędzie bowiem robili to faceci lub wynajęta płatna ekipa (nawiasem dodam, że też z facetów złożona). A ja potraktowałam to jako odskocznię od zajmowania się dziećmi i bardzo chętnie wskoczyłam w roboczy kombinezon Męża, żeby przez cały dzień machać pędzlem. On w tym czasie opiekował się dziećmi i obiad gotował. I żadne z nas nie uskarżało się na niesprawiedliwy podział ról.

Myślę, że każdy powinien robić to, w czym czuje się wystarczająco pewnie i swobodnie. Pomijam oczywiście kwestię rzeczy, które zrobić trzeba na zasadzie obowiązku, bez względu na to, czy się je lubi czy nie i czy się ma na nie ochotę czy nie. Ale myślę, że nie ma sensu dzielić się na zasadzie - to jest męskie zajęcie, więc ty to zrób, a ja się zajmę podlewaniem kwiatków, bo to bardziej pasuje do kobiety. 
Szczerze? Udusiłabym się. Nie tyle podziałem na role, co poczuciem życia w ograniczeniach, które nie mają sensu. Czasem mam ochotę porobić tzw. ciężkie prace domowe, żeby zwyczajnie odreagować stresy itp. Innym razem za to chętnie stanę przy garach i będę mieszała łyżką zupę na obiad. Ale nie wyobrażam sobie żyć w przeświadczeniu, że daną czynność MUSZĘ wykonać koniecznie ja, a innej za to nie wolno mi pod żadnym pozorem, bo jest niestosowna do mojej płci. 
W codziennym życiu rodzinnym raczej nie ma takich rzeczy, do których ktoś nie nadaje się ze względu na swą płeć. Prędzej ze względu na brak umiejętności, ale to z płcią nie ma nic wspólnego.

W sumie można by podpytać przedszkolaków, jak to jest w ich domach. Kto czym się zajmuje. Czy codzienne pranie, sprzątanie i gotowanie to zajęcia wyłącznie mamy, a sporadycznie popsute krany i jeszcze rzadziej wyrwane zawiasy to działka taty? I jeszcze bezdyskusyjna akceptacja wszystkich członków rodziny dla takiego podziału obowiązków...
Czy może jest tak, że tata rozwiesza też pranie, a mama naprawia zepsuty zlew w kuchni? I robią to nie dlatego, że nie ma kto tego zrobić i muszą itp., ale dlatego, że dogadali się między sobą na zasadzie: jest to i to do zrobienia, kto za co się zabiera? bez sugestii, że to męskie, a tamto kobiece.