piątek, 18 marca 2011

Narodziny Zosi - 18.02.2011

Wszystko zaczęło się nagle i przebiegło pięknie i bardzo naturalnie.
Mąż wrócił z pracy, zjadł przygotowany przeze mnie obiad i chwilę odpoczął.
Poszłam do kuchni, robić sobie herbatkę z liści malin – za poradą Położnej piłam ja regularnie na rozwieranie szyjki.
W pewnym momencie poczułam inny niż zwykle ucisk na dolną część brzucha, a dokładniej na kiszkę stolcową. Po chwili coś ze mnie popłynęło, ale to było inne uczucie niż odchodzące przy pierwszym porodzie wody. Poszłam do łazienki sprawdzić, co się dzieje. Wydzielina bezwonna i bezbarwna, prawie płynna, ale trochę śluzowata…
Po chwili znowu. Mąż zasugerował telefon do Położnej. Ja uznałam, że jeszcze poczekam i poobserwuję. Po chwili jednak zdecydowałam się zadzwonić, ale nikt nie odbierał. Wtedy nagle pojawił się pierwszy skurcz, a wraz z nim kolejna porcja wypływającej wody. Tego z niczym nie da się pomylić. Powiedziałam Mężowi, że teraz nie mam najmniejszych wątpliwości, że rodzę. Postanowiliśmy pojechać do szpitala. W ciągu pięciu minut pojawił się kolejny skurcz, za kolejnych pięć minut następny. Były na przemian – raz silny, raz słabszy.
Przy tych silnych dodatkowo wypływały wody.

Wyjechaliśmy o 18:30
W drodze do szpitala udało się dodzwonić do Położnej. Była zaskoczona, że się tam wybieramy zamiast jeszcze poczekać. Gdy jednak powiedziałam, jak często mam skurcze, uznała, że faktycznie najwyższa pora.
Do szpitala dotarliśmy w 25 minut, bo sytuacja na drogach była wyjątkowo sprzyjająca. Mniej więcej w okolicach Placu Wilsona (Warszawiacy wiedzą gdzie to i jaka odległość od Szpitala Świętej Zofii), skurcze miałam już mniej więcej co 3 minuty, a przy szpitalu nawet częściej. Zaparkowaliśmy bez problemu prawie przy samej Izbie Przyjęć.
W środku pełno ludzi. Skurcze coraz bardziej bolesne. Stanęłam przy kontuarze obok pokoju położnych, a Mąż powiedział tylko „żona rodzi”.
Powiedziałam, z którą Położną jesteśmy umówieni, ktoś przyniósł moje dokumenty (dzięki Bogu miałam te wszystkie formalności załatwione wcześniej). Po chwili przyszła położna z dyżuru i zabrała mnie do gabinetu w celu zbadania. Była bardzo miła. Powiedziała, że musimy sprawdzić, czy zdążymy zaczekać na moją Położną.
Położyłam się na kozetce, a ona zaczęła mnie badać. Wtedy złapał mnie skurcz. Ona do mnie, żebym wypuściła powietrze, a ja, że nie dam rady. Wtedy powiedziała: „w takim razie krzycz”. Krzyknęłam. Ona na to: „bardzo dobrze. Jeszcze raz”. Więc ja znów krzyknęłam mając świadomość, że za drzwiami jest cala poczekalnia ciężarnych kobiet z mężami.
Wtedy też poczułam całkowite przyzwolenie na kierowanie się własnym instynktem podczas porodu. To było bardzo cenne.
Badanie nie bolało wcale. 4 centymetry rozwarcia. Wyszłyśmy z gabinetu. Miałam świadomość tego, że wszystkie oczy skierowane są na mnie, ale było mi to zupełnie obojętne.
Położna powiedziała tylko: „ było trochę głośno, ale pani tak było łatwiej”.
Musiałam jeszcze podpisać zgodę na to, że w razie braku miejsc na salach spędzę pierwszą noc po porodzie na korytarzu. Wiedziałam, że ta może być, więc nie miałam tutaj żadnych zastrzeżeń.
Po chwili inna (również bardzo miła) położna zaprowadziła mnie (tym razem w obecności Męża) do wspomnianego już gabinetu na badanie KTG. Pobrała mi krew do badań, bo nie zdążyłam odebrać ostatnich wyników. Na widok sprzętu do KTG powiedziałam tylko jedno: „nie położę się”. Ona na to całkiem radośnie: „spokojnie, będzie w pionie, możesz chodzić, siedzieć, na co tylko masz ochotę”.
Po chwili do gabinetu weszła nasza Położna. Przywitała się i zapytała, czy od samego początku było aż tak intensywnie. My na to, że tak i że sami jesteśmy tym bardzo zdziwieni.
Siedząc podłączona do KTG (jakoś nie mogłam zmienić tej pozycji), podczas kolejnych skurczów wydawałam z siebie dźwięki, które z głośnych krzyków, ewoluowały do niskich – zwierzęcych tonów. Czułam się jak wyjąca wilczyca. Na tych dźwiękach było najłatwiej przetrwać skurcze do samego końca porodu.

Po odłączeniu od KTG przeszłyśmy szybko na salę porodową o wdzięcznej nazwie WIŚNIOWA. W środku było cicho, przytulnie, panował półmrok, bo świeciło się tylko małe boczne światełko – tak już zostało do samego końca. Do wanny lała się już woda.
Położna poszła po mojego Męża. Obydwoje pomogli mi się rozebrać. Weszłam do ciepłej wody i przybrałam jedyną pozycję (na czworakach), w której czułam, że dam radę przetrwać bóle skurczów. Zostałam w tej pozycji już do samego końca. Skurcze były niemal przez cały czas.
Położna masowała mi plecy – niesamowita ulga, a Mąż trzymał rączkę prysznica ze strumieniem wody skierowanym na moje podbrzusze.
W pewnym momencie, Położna zapytała, czy chcę tego Człowieka urodzić do wody. Powiedziałam, że tak.
Mąż oparł rękę o brzeg wanny, żebym mogła oprzeć głowę na Jego przedramieniu. Wszystko przebiegało bardzo intuicyjnie. Nie było komend w stylu: „nabierz powietrza i przyj”. Nie bałam się, że zacznę przeć zbyt wcześnie. Kiedy czułam, że chcę przeć – parłam. Kiedy czułam, że nie – nie robiłam tego.
Czułam, jak rodzi się nasze Dziecko. Czułam rozwarcie, ale tym razem nie miałam wrażenia, że za chwilę mnie porozrywa. Czułam tylko lekkie otarcie przy wychodzeniu główki.
Kiedy Położna powiedziała, że główka jest już na zewnątrz, powiedziałam, że wiem, bo czuję. Powiedziała mi wtedy, że jeszcze jeden skurcz i urodzi się cały Człowiek. I tak też było. Czułam, jak wypływa ze mnie wraz z wodami płodowymi. Po chwili usłyszałam słowa Położnej: „popatrz w dół przed siebie”. Popatrzyłam, a pode mną, na pleckach płynął Człowieczek – Zosia. Szeroko otworzyła pod wodą oczy. To było niesamowite. Chciałam Ją wyjąć, ale Położna powiedziała, żeby zaczekać i popatrzeć na Jej reakcję. Płynęła.
Po chwili wyjęłam Ją i położyłam sobie na piersiach. Wtedy ponownie szeroko otworzyła oczy i popatrzyła prosto w moje. Czułam wtedy, jak realizuje się moje ogromne marzenie o „wdrukowaniu obrazu matki w pamięć dziecka i odwrotnie”, o którym pisała Jean Liedloff. Nie byłoby to możliwe, gdyby w pomieszczeniu, w którym rodziłam, świeciło się ostre światło zewsząd.

Zosia przyszła na świat o 20:35 - zaledwie w dwie godziny.
Trudno mi dobrać odpowiednie słowa, żeby wyrazić to, co czuję i czułam wtedy. To było niesamowite doświadczenie – niemal mistyczne.
Podczas całego porodu, ani przez chwilę nie miałam do czynienia z żadnym lekarzem. Do samego końca był przy mnie Mąż i Położna, a w ostatnim momencie również druga Położna do asysty. Nie musiałam leżeć na wznak i przeć z pupą do góry – wbrew prawom natury. Nikt nie wysysał z mojego Dziecka resztek wód płodowych i nie zmywał mazi płodowej. Było cicho i spokojnie. Czułam się bezpiecznie i czułam, że wydarzyło się coś pięknego – narodziny takie, jakie powinny być – narodziny bez przemocy.