Obserwowałam samą siebie i moje uczucia i pewnego dnia
zdałam sobie sprawę z tego, że to co najsilniej odczuwam, to lęk. Tak. Nie tyle
zmęczenie czy nawet złość, co właśnie lęk. Kolejne stany - takie jak zmęczenie
czy złość biorą się u mnie właśnie z tego lęku.
Przed czym lęk? Na to pytanie nie umiem podać jednoznacznej
odpowiedzi.
Zauważyłam jednak, że znika on, gdy towarzyszy mi inna
dorosła osoba. Czyli, gdy nie jestem sama z dziećmi, ale jest jeszcze np. Mąż,
Koleżanka, Mama, Babcia…Wiadomo, że nie da się tak przez cały czas, bo Mąż
wychodzi na prawie cały dzień do pracy, a Mama mieszka prawie 300 km ode mnie, Siostra
pracuje, a Koleżanki mają własne dzieci i obowiązki do spełnienia.
Ponieważ próba „ucieczki” nie pomogła, a wręcz pogorszyła
mój stan, postanowiłam spróbować oswoić problem. Zauważyłam wówczas, że im
bardziej potrafię być tu i teraz z dzieckiem koncentrując się jednocześnie na
tej konkretnej chwili, tym jest mi łatwiej i lęk znika. Wcześniej wydawało mi
się, że potrzebuję „ucieczki” oraz, że tylko „ucieczka” mi pomoże.
Wyglądało to tak, że myślami byłam wciąż nieobecna przy
dzieciach, projektowałam w głowie konieczność wyjścia z domu bez dzieci, jak
tylko Mąż wróci z pracy itp. Bardzo to było męczące i zżerające moją energię, a
przy tym mój lęk narastał.
Nawet jak już „uciekłam” z domu żeby trochę odetchnąć od
krzyków, nie czułam się wypoczęta ani trochę. Wręcz przeciwnie - mój niepokój
narastał, w głowie ciągle gonitwa myśli itp. Chodzi mi o to, że miałam
wrażenie, że jedynym sposobem na przetrwanie jest „uciekanie” od dzieci i ich
krzyków. Tymczasem okazało się, że dużo łatwiej mi przetrwać, gdy te krzyki
oswajam.
Robię to tak, że staram się więcej te krzyczące dzieci
przytulać, bardzo pilnuję się, żeby nie mówić do nich zniechęconym tonem
uciemiężonej matki, bo to pogarsza sytuację i jeszcze bardziej psuje atmosferę.
Przyznaję, że często wymaga to ode mnie bardzo dużej pracy nad sobą - pracy z
moim własnym zniechęceniem. Widzę jednak pozytywne efekty i wtedy dobrze mi z
tym.
Przestałam też nadmiernie surowo oceniać swoje własne
"porażki" na tej drodze. Zauważyłam, że i one uczą mnie czegoś o mnie
samej i przyjmuję je z większą pokorą. Zauważyłam też, że dzięki temu
wszystkiemu, zupełnie niezamierzenie, zaczęłam mieć łagodniejszy stosunek do
samej siebie i bardziej samą siebie polubiłam.
Myślę teraz, że moją największą potrzebą była nie tyle „ucieczka”
od dzieci i trudnych sytuacji okołodziecięcych, ale raczej oswojenie ich
(sytuacji), przyjęcie takimi, jakie są oraz polubienie. I chyba mi się to
udało. A jeśli jeszcze nie do końca, to przynajmniej czuję, że jestem na dobrej
drodze.
Złota myśl na dziś:
To, co ważne, to
odnaleźć swój własny sposób (zgodny z Twoimi potrzebami), dzięki któremu to, co
teraz trudne, stanie się dla Ciebie bardziej łagodne. Tego z całego serca każdemu
życzę.