czwartek, 8 sierpnia 2013

Przedszkolne dylematy (cz. 3)

Dlaczego uważam, że nie jest słusznym twierdzić, że za rok BĘDĘ MUSIAŁA zmierzyć się z tym samym (wspomniałam tutaj ), czyli mej Córki niezadowoleniem ze zmiany placówki edukacyjnej?

Na rozporządzenie ministra (z którym to nie zgadzam się i które to uważam za wręcz szkodliwe) mam już swój sposób. To po pierwsze. A po drugie za rok – jak na to logika i matematyka wskazują – moja Córka będzie o rok starsza. O cały jeden rok. A to na obecnym etapie życia jest naprawdę dużo. Przez ten rok zapewne wiele się zmieni – podobnie, jak zmieniło się przez minione pół roku. Być może za rok będzie bardziej otwarta na nowości i łatwiej będzie Jej odnaleźć się w licznej grupie, w dużej przestrzeni, w nowym towarzystwie.
I po trzecie wreszcie – chyba najistotniejsze – to skąd na Boga tkwi w naszych głowach, wpojone i zakorzenione, błędne przekonanie o tym, że człowiek, aby był zdolny do prawidłowego funkcjonowania w dorosłym życiu, musi najpierw w okresie dziecięcym doświadczać złych rzeczy?

Do dziś pamiętam taktykę nauki pływania, jaką zastosował mój pierwszy nauczyciel. Byłam wówczas w drugiej klasie szkoły podstawowej i to były pierwsze zajęcia na basenie. Pan nauczyciel, wyposażony w długi kij, ustawił dzieci w rządku i każdemu po kolei kazał wskoczyć do wody, a następnie złapać się kija, przy pomocy którego on będzie każdego wyciągał. Dodam tylko, że było to najgłębsze miejsce basenu – metr siedemdziesiąt – czyli woda zakrywała nawet najwyższych drugoklasistów. Chciałam uciec, zrobić cokolwiek, żeby uniknąć tego zadania. Niestety nie było ratunku, a wszelkie przejawy opieszałości czy też niepewności, skutkowały tym, że pan nauczyciel, za pomocą wspomnianego kija „pomagał” niezdecydowanym wpaść do wody. Wskoczyłam więc grzecznie, żeby nie zostać kijem popchnięta, woda mnie zakryła, otworzyłam oczy, zobaczyłam kij, złapałam go i po chwili byłam z powrotem na lądzie. Przeżyłam. Więc w czym problem?
Ano w tym, że ten skok na głęboką wodę wcale nie oswoił mnie z wodą. Efekt był wręcz odwrotny. O ile wcześniej byłam bardzo pozytywnie nastawiona do zajęć na basenie, o tyle od tej jednej chwili, przestałam interesować się nauką pływania na amen. No prawie na amen. Przez cały rok stosowałam przeróżne uniki i wymówki. Że głowa mnie boli, brzuch, noga, coś tam. Że kostiumu zapomniałam – wszystko spakowałam proszę pani, ręcznik mam, klapki czepek, ale kostiumu nie wzięłam (czepek można było pożyczyć od ratownika, bez ręcznika też pewnie jakoś dałoby się, ale bez kostiumu? Jak? Na golasa?). I tak jakoś udawało mi się przez cały rok.
Latem pojechaliśmy z rodzicami na wczasy nad jeziorko. Mama kupiła mi pompowane rękawki do nauki pływania, a Tata razem ze mną wszedł do jeziora i trzymając mnie, położył na wodzie. Trzymał mnie tak długo, aż całkowicie oswoiłam się z wodą i poczułam się w niej bezpiecznie. Dopiero wtedy powoli wysunął rękę spod moich pleców. Leżałam na wodzie i nie bałam się. Po kilku takich próbach, zdjęłam rękawki i zaczęłam ćwiczyć bez nich.
Gdy wróciliśmy z wakacji umiałam już pływać i nie bałam się wody. We wrześniu na szkolnych zajęciach z pływania, nauczyciele nie mogli uwierzyć w to, co widzą. Rok później zostałam wytypowana do klasy sportowej, w której spędziłam kolejne trzy lata, trenując różne style pływania po kilka godzin dziennie.
Do dziś bardzo lubię pływać, ale nie szkole i nauczycielom to zawdzięczam tylko Tacie. Szokowa terapia nauczyciela niczego mnie nie nauczyła. Wygenerowała jedynie olbrzymi lęk. Gdyby nie spokój i opanowanie moich Rodziców, pewnie do dziś bałabym się wejść do basenu czy jeziora, o pływaniu już nie wspominając.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz