Na rozporządzenie ministra (z którym to nie zgadzam się i
które to uważam za wręcz szkodliwe) mam już swój sposób. To po pierwsze. A po
drugie za rok – jak na to logika i matematyka wskazują – moja Córka będzie o
rok starsza. O cały jeden rok. A to na obecnym etapie życia jest naprawdę dużo.
Przez ten rok zapewne wiele się zmieni – podobnie, jak zmieniło się przez
minione pół roku. Być może za rok będzie bardziej otwarta na nowości i łatwiej
będzie Jej odnaleźć się w licznej grupie, w dużej przestrzeni, w nowym
towarzystwie.
I po trzecie wreszcie – chyba najistotniejsze – to skąd na
Boga tkwi w naszych głowach, wpojone i zakorzenione, błędne przekonanie o tym,
że człowiek, aby był zdolny do prawidłowego funkcjonowania w dorosłym życiu,
musi najpierw w okresie dziecięcym doświadczać złych rzeczy?
Do dziś pamiętam taktykę nauki pływania, jaką zastosował mój
pierwszy nauczyciel. Byłam wówczas w drugiej klasie szkoły podstawowej i to
były pierwsze zajęcia na basenie. Pan nauczyciel, wyposażony w długi kij,
ustawił dzieci w rządku i każdemu po kolei kazał wskoczyć do wody, a następnie
złapać się kija, przy pomocy którego on będzie każdego wyciągał. Dodam tylko,
że było to najgłębsze miejsce basenu – metr siedemdziesiąt – czyli woda zakrywała
nawet najwyższych drugoklasistów. Chciałam uciec, zrobić cokolwiek, żeby
uniknąć tego zadania. Niestety nie było ratunku, a wszelkie przejawy
opieszałości czy też niepewności, skutkowały tym, że pan nauczyciel, za pomocą
wspomnianego kija „pomagał” niezdecydowanym wpaść do wody. Wskoczyłam więc
grzecznie, żeby nie zostać kijem popchnięta, woda mnie zakryła, otworzyłam
oczy, zobaczyłam kij, złapałam go i po chwili byłam z powrotem na lądzie.
Przeżyłam. Więc w czym problem?
Ano w tym, że ten skok na głęboką wodę wcale nie oswoił mnie
z wodą. Efekt był wręcz odwrotny. O ile wcześniej byłam bardzo pozytywnie
nastawiona do zajęć na basenie, o tyle od tej jednej chwili, przestałam
interesować się nauką pływania na amen. No prawie na amen. Przez cały rok stosowałam
przeróżne uniki i wymówki. Że głowa mnie boli, brzuch, noga, coś tam. Że
kostiumu zapomniałam – wszystko spakowałam proszę pani, ręcznik mam, klapki czepek,
ale kostiumu nie wzięłam (czepek można było pożyczyć od ratownika, bez ręcznika
też pewnie jakoś dałoby się, ale bez kostiumu? Jak? Na golasa?). I tak jakoś
udawało mi się przez cały rok.
Latem pojechaliśmy z rodzicami na wczasy nad jeziorko. Mama
kupiła mi pompowane rękawki do nauki pływania, a Tata razem ze mną wszedł do
jeziora i trzymając mnie, położył na wodzie. Trzymał mnie tak długo, aż
całkowicie oswoiłam się z wodą i poczułam się w niej bezpiecznie. Dopiero wtedy
powoli wysunął rękę spod moich pleców. Leżałam na wodzie i nie bałam się. Po
kilku takich próbach, zdjęłam rękawki i zaczęłam ćwiczyć bez nich.
Gdy wróciliśmy z wakacji umiałam już pływać i nie bałam się
wody. We wrześniu na szkolnych zajęciach z pływania, nauczyciele nie mogli
uwierzyć w to, co widzą. Rok później zostałam wytypowana do klasy sportowej, w
której spędziłam kolejne trzy lata, trenując różne style pływania po kilka
godzin dziennie.
Do dziś bardzo lubię pływać, ale nie szkole i nauczycielom
to zawdzięczam tylko Tacie. Szokowa terapia nauczyciela niczego mnie nie
nauczyła. Wygenerowała jedynie olbrzymi lęk. Gdyby nie spokój i opanowanie
moich Rodziców, pewnie do dziś bałabym się wejść do basenu czy jeziora, o
pływaniu już nie wspominając.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz