czwartek, 15 sierpnia 2013

O moim „uciekaniu” i lęków oswajaniu – rozważania o uczuciach w duchu Porozumienia Bez Przemocy

Wczesne wstawanie po nieprzespanej nocy (bo karmienie, tulenie, jednym słowem - reagowanie) i zadania od samego rana plus krzyki, płacze itp. to u mnie codzienność.
Obserwowałam samą siebie i moje uczucia i pewnego dnia zdałam sobie sprawę z tego, że to co najsilniej odczuwam, to lęk. Tak. Nie tyle zmęczenie czy nawet złość, co właśnie lęk. Kolejne stany - takie jak zmęczenie czy złość biorą się u mnie właśnie z tego lęku.
Przed czym lęk? Na to pytanie nie umiem podać jednoznacznej odpowiedzi.
Zauważyłam jednak, że znika on, gdy towarzyszy mi inna dorosła osoba. Czyli, gdy nie jestem sama z dziećmi, ale jest jeszcze np. Mąż, Koleżanka, Mama, Babcia…Wiadomo, że nie da się tak przez cały czas, bo Mąż wychodzi na prawie cały dzień do pracy, a Mama mieszka prawie 300 km ode mnie, Siostra pracuje, a Koleżanki mają własne dzieci i obowiązki do spełnienia.
Ponieważ próba „ucieczki” nie pomogła, a wręcz pogorszyła mój stan, postanowiłam spróbować oswoić problem. Zauważyłam wówczas, że im bardziej potrafię być tu i teraz z dzieckiem koncentrując się jednocześnie na tej konkretnej chwili, tym jest mi łatwiej i lęk znika. Wcześniej wydawało mi się, że potrzebuję „ucieczki” oraz, że tylko „ucieczka” mi pomoże.
Wyglądało to tak, że myślami byłam wciąż nieobecna przy dzieciach, projektowałam w głowie konieczność wyjścia z domu bez dzieci, jak tylko Mąż wróci z pracy itp. Bardzo to było męczące i zżerające moją energię, a przy tym mój lęk narastał.
Nawet jak już „uciekłam” z domu żeby trochę odetchnąć od krzyków, nie czułam się wypoczęta ani trochę. Wręcz przeciwnie - mój niepokój narastał, w głowie ciągle gonitwa myśli itp. Chodzi mi o to, że miałam wrażenie, że jedynym sposobem na przetrwanie jest „uciekanie” od dzieci i ich krzyków. Tymczasem okazało się, że dużo łatwiej mi przetrwać, gdy te krzyki oswajam.
Robię to tak, że staram się więcej te krzyczące dzieci przytulać, bardzo pilnuję się, żeby nie mówić do nich zniechęconym tonem uciemiężonej matki, bo to pogarsza sytuację i jeszcze bardziej psuje atmosferę. Przyznaję, że często wymaga to ode mnie bardzo dużej pracy nad sobą - pracy z moim własnym zniechęceniem. Widzę jednak pozytywne efekty i wtedy dobrze mi z tym.
Przestałam też nadmiernie surowo oceniać swoje własne "porażki" na tej drodze. Zauważyłam, że i one uczą mnie czegoś o mnie samej i przyjmuję je z większą pokorą. Zauważyłam też, że dzięki temu wszystkiemu, zupełnie niezamierzenie, zaczęłam mieć łagodniejszy stosunek do samej siebie i bardziej samą siebie polubiłam.
Myślę teraz, że moją największą potrzebą była nie tyle „ucieczka” od dzieci i trudnych sytuacji okołodziecięcych, ale raczej oswojenie ich (sytuacji), przyjęcie takimi, jakie są oraz polubienie. I chyba mi się to udało. A jeśli jeszcze nie do końca, to przynajmniej czuję, że jestem na dobrej drodze.

Złota myśl na dziś:
To, co ważne, to odnaleźć swój własny sposób (zgodny z Twoimi potrzebami), dzięki któremu to, co teraz trudne, stanie się dla Ciebie bardziej łagodne. Tego z całego serca każdemu życzę.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz