środa, 31 października 2012

święto dyni


Nie obchodzę i jakoś nie przemawia do mnie. Dlaczego? Bo śmieszy mnie podobnie jak durne seriale typu „BrzydUla”, „Majka” czy „Prosto w serce”, albo programy w stylu „Mam Talent”, „Ju Ken Dens” czy „Tap Madl”. Mechanizm bowiem ten sam – zerżnięte żywcem z tego, co ktoś już gdzieś wymyślił i zrobił.
Tak więc święto dyni, powszechnie zwane halołinem, to nic innego, jak czerpanie z czyjejś kulturki. Tak, jakby nie można w swojej znaleźć czegoś ciekawego do świętowania i zabawy. W każdym razie święto dyni jest już wszechobecne, podobnie jak walentynki, które zdecydowanie wcześniej niż halołin trafiły do nas, przyjęły się i mają się całkiem dobrze.
Ostatnio jednak zauważyłam, że pojawiły się przeróżne akcje nawołujące do dzielnego bojkotowania święta dyni. Internet aż huczy od fotografii palących się dyń, przekreślonych dyń oraz haseł propagandowych dotyczących tychże.
Nie zagłębiam się w szczegóły pochodzenia halołinu, bo nie jest to mój krąg zainteresowań. Jednak w dobie facebooka, kiedy to ilość towarzyskiego spamu przesyłanego drogą e-mailową znacznie zmalała, bo można sobie na profilu poumieszczać przeróżne motywatory i demotywatory i nie trzeba wysyłać ich do wszystkich z listy mailingowej, bo dzięki jednemu kliknięciu, zobaczy je całe grono znajomych oraz jeszcze większe grono znajomych znajomych itd., itd., łatwiej dotrzeć do informacji, które znajdują się nawet daleko poza wspomnianym kręgiem zainteresowań.
Tak więc ze spamu krążącego już od około dwóch tygodni, zdążyłam zupełnie przypadkiem dowiedzieć się, że halołin to święto okultystyczne, a wręcz satanistyczne, mówiąc krótko niebezpieczne. I co najciekawsze? Nawet nie musiałam specjalnie wysilać się i marnować czasu na czytanie publikacji na ten temat. Wystarczyły same nagłówki i treści zamieszczone na ulotkach.
Ale nie to jest najistotniejsze, bo jak już wspomniałam – nie obchodzę święta dyni i nie interesowało mnie ono w najmniejszym stopniu… aż do momentu, w którym ilość propagandowych treści docierających do mnie za pośrednictwem internetu, osiągnęła w moim osobistym odczuciu poziom niemal krytyczny. 
Wtedy właśnie zakołatało w mojej głowie jedno pytanie: po jaką cholerę ciągle przypomina mi się o tym święcie reklamując je z prawa i lewa? Ja mam w głębokim poważaniu zabawę w patroszenie dyni i rozpalanie ognia w jej wnętrznościach. Mnie to nic, a nic nie interesuje.
A rozsyłanie takich rzeczy:

i takich:

i takich też:

jest niczym innym, jak robieniem reklamy świętu dyni zwanemu powszechnie halołinem.

Po co to wszystko?
Organizatorzy akcji nawołującej do bojkotowania halołinu wierzą, że przestrzegą w ten sposób ludzkość przed niebezpieczeństwem, jakie niosą wraz z sobą praktyki związane z zabawą w patroszenie dyni i rozpalanie w jej wnętrznościach ognia.
A ja myślę, że bez względu na to, czy wspomniane zagrożenie jest rzeczywistością, czy jedynie wymysłem na potrzeby choćby chwilowego zaistnienia organizacji je promujących, prawda jest taka, że każdy dalej będzie robił swoje – ci, którzy chcą się bawić w halołin lub już wnieśli składkę na zorganizowanie tej imprezy w przedszkolu swojego dziecka, pójdą i będą się bawić, a ci, którzy uważają, że halołin, to durnota lub też, że ich wiara nie pozwala im świętować w taki sposób, nie pójdą i nie będą się bawić. Każdy postąpi według własnego uznania. A czy propaganda – taka, czy inna – pomoże w tym lub zniechęci? Czy będzie miała jakikolwiek wpływ? Wątpię.

A teraz słów kilka na temat bojkotowania głupot.
Jeśli już komuś zależy na tym, żeby uwagę Chrześcijańskiego Narodu Polskiego skierować w dobrą stronę, to zamiast koncentrować się na zerżniętych od innych krajów durnych zabawach (żeby to jeszcze coś sensownego było zżynane, ale nie – musi być głupie i prostackie, jak wspomniane już telewizyjne hity), warto wspomnieć o tym, co faktycznie wymagałoby naprawy.
Przeciwnicy święta dyni uważają, że przysłania ono istotę święta, które w naszej kulturze obchodzone jest następnego dnia, a mianowicie Wszystkich Świętych. Po co zatem reklamować w taki, czy inny sposób święto dyni, zamiast zareklamować święto Wszystkich Świętych? Głupie pytanie. W naszym narodzie jest bowiem powszechne koncentrowanie się na tym, co negatywne i ogłaszanie tego wszem i wobec, w taki czy inny sposób.
A co jest faktycznie negatywne i wymagałoby naprawy?
Ano baloniki na druciku i słodka wata na patyku. Do tego jeszcze pstrokate znicze w przeróżnych kształtach, tandetnie zdobione sztucznymi kwiatami, nieudolnie wystylizowane na niewiadomo co. Rewia mody bez względu na cmentarne błoto i listopadową aurę. Tu mam na myśli te wszystkie kreacje celowo zakupione z myślą o tym dniu, czyli futra, miniówki, stucentymetrowe szpilki cudownie współpracujące z miękkim błotkiem itp.
Po co to wszystko? Żeby zrobić wrażenie? Na kim? Na zmarłych, których groby odwiedzamy? A może, żeby wywołać zazdrość tłumu, który bez wątpienia tego dnia będzie przeciskał się cmentarnymi alejkami?
A już baloniki, wata cukrowa i precelki, to przesada olbrzymia. Jak będę chciała pójść na jarmark, to sobie pójdę, ale w innym dniu, bo pierwszy listopada przypada zwykle na  późną jesień, a wtedy bywa zimno i mało przyjemnie.
Dlatego na cmentarze chodzę w ciepłych ubraniach i w buciorach, których nie szkoda mi utytłać w błocie gdyby trzeba było po takowym przespacerować się. Znicze zapalam na znak pamięci, a nie dla ozdoby, a kwiaty na grobach kładę albo żywe, albo żadnych.

A dynia najlepiej smakuje mi pokrojona w kostkę, ugotowana lub podduszona – najlepiej w towarzystwie innych warzyw takich jak marchewka, cukinia, ziemniak i na co kto tam ma ochotę. Do tego trochę ulubionych przypraw, może sos jakiś – najlepiej pomidorowy. Najważniejsze (dla mnie) to, żeby dynia stanowiła jedynie dodatek, a nie była przypadkiem podstawą, bo wówczas mam przesyt, a to psuje mi wrażenia smakowe nawet najlepiej przygotowanego dania.

piątek, 26 października 2012

Facebookowe nicnierobienie


Bo my - domowe mamy - nic nie robimy.
Gdy ktoś pyta o zawód, odpowiadamy, że opiekujemy się dziećmi i domem.
W odpowiedzi słyszymy coś w stylu "aha, czyli niepracująca", w kwestionariuszach urzędowych również często figurujemy jako niepracujące.
Bo my - domowe mamy - nie pracujemy, nic nie robimy, siedzimy w domu... malujemy paznokcie, stylizujemy włosy, zużywamy każdego dnia kilka ton przeróżnych kosmetyków i wielokrotnie przebieramy się w rozmaite kreacje, aby gdy mąż wróci z pracy, pięknie pachnieć i wyglądać dla niego. W końcu siedząc cały dzień w domu mamy duuużo czasu.
Nic więc dziwnego, że słyszymy pytania w stylu: "dlaczego jesteś zmęczona?", "dlaczego w domu jest taki syf?", "co ty w ogóle dzisiaj robiłaś, kiedy ja byłem w pracy i ciężko harowałem, żeby zarobić pieniądze?"
I tu dochodzimy do sedna problemu i źródła nieporozumień. Jeśli bowiem za to, czym się zajmujesz na co dzień, nikt nie płaci Tobie pieniędzy, to w oczach innych, to co robisz jest bezwartościowe.



Przeglądając facebooka, w tym samym czasie widzę aktualne wpisy różnych znajomych dziewczyn – zarówno tych, które są mamami domowymi, jak i tych, które są pracownicami firm.
Co one tu robią?
Odpowiedzi są bardzo proste, wręcz oczywiste, bez cienia wątpliwości.

Te pierwsze, z całą oczywistością i bez najmniejszej wątpliwości, zaniedbują dzieci i dom, marnując cenny czas na bzdury. Być może klikają w klawiaturę jednym palcem, bo na kolanach trzymają dziecko przyssane do piersi, możliwe też, że dziecko śpi spokojnie, przytulone do serca, zamotane w chustę, możliwe też, że jedną nogą bujają właśnie kołyskę z zasypiającym malcem, co chwilę robiąc przerwę na wykorzystanie rąk w celu wytarcia zasmarkanej buźki drugiemu dziecku, czy podanie jedzenia trzeciemu itp. To jednak nie ma najmniejszego znaczenia. Fakt jest faktem, a fakt jest taki, że oto o godzinie dajmy na to 11:46 pojawił się na facebooku wpis opublikowany przez mamę domową, która zamiast zajmować się dziećmi i domem, siedzi sobie w najlepsze przed komputerem i traci czas na internetowe głupoty.
To tyle odnośnie odpowiedzi na pytanie, co robi w środku dnia mama domowa przeglądając facebooka.

Te drugie natomiast mają zapewne przerwę na kawę, lunch czy co tam jeszcze. A że przy okazji facebook? No co? Prawo do chwili relaksu też się należy. Nie?
Klikając w klawiaturę, delektują się wyśmienitym aromatem pysznej kawy, a w przerwach pomiędzy jednym a drugim kliknięciem, wymieniają przeróżne poglądy z koleżanką z sąsiedniego biurka, która też aktualnie ma przerwę na kawę, lunch czy co tam jeszcze.
Co robi w środku dnia pracownica firmy przeglądając facebooka? Z całą oczywistością i bez najmniejszej wątpliwości, ma właśnie uczciwie zasłużoną – wręcz należącą się jej – przerwę podczas ciężkiej dniówki, pełnej licznych zadań do wykonania.

sobota, 13 października 2012

Moja praca na wystwie "Urodziłam Życie"




Moje Trzy Gracje

Każdy poród to cud. Dla mnie zawsze przeogromny, za każdym razem inny...
 I nic nie równa się z doświadczeniem tulenia do serca nowonarodzonego, lepkiego i bielutkiego od mazi płodowej, cieplutkiego, tętniącego życiem
ciałka Dziecka. To jest najcudowniejsze uczucie, jakie znam...


Wspomnienie pierwsze – Narodziny Antosi 28.06.2008r.

Pamiętam ten strumień sączących się wód płodowych. To był znak od Ciebie,
że Jesteś gotowa, aby rozpocząć ostatni etap naszej wspólnej dziewięciomiesięcznej przygody…
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Jesteś dziewczynką, bo chciałam zaczekać do chwili Twoich narodzin i dopiero wtedy poznać Twoją płeć.
Niczego się nie bałam, choć był to pierwszy poród w moim życiu. W pełni zaufałam Bogu i własnemu ciału, które stworzył tak, abym mogła rodzić. Nie chciałam tego doświadczenia w żaden sposób znieczulać, bo wierzę, że naturalne narodziny, to jedna
z najpiękniejszych i najważniejszych przygód w życiu człowieka, który właśnie przychodzi na świat. Nie chciałam odbierać tego Tobie, ani sobie.
Po dziewięciu godzinach usłyszałam Twój głos oraz jedno zdanie Położnej –
„Pani Agnieszko, ma pani Córkę”. W tamtej chwili całe moje serce zatańczyło z radości.
Po chwili leżałaś na moim ciele, wtulona we mnie. Byłaś prześliczna. Cała bieluteńka i taka maleńka. Wokół było bardzo jasno, więc Twoje oczka były zamknięte. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam całą sobą, jak cudownym doznaniem jest tulenie do serca nowonarodzonego Dziecka. Tego doświadczenia z niczym nie można porównać. Czułam ogromną radość i wdzięczność. Twój Tatuś stał obok mnie i miał łzy w oczach. Wiedzieliśmy, że ta chwila na zawsze pozostanie w naszej pamięci.

Przyszłaś na ten świat wczesnym rankiem, przed wschodem Słońca, wraz
z dźwięcznym śpiewem porannych ptaszków, który dobiegał zza okna.
Pojawiłaś się, aby zapoczątkować w naszym życiu zupełnie nową przygodę jaką jest rodzicielstwo.
Od dzieciństwa rozmodlona do Świętego Antoniego Padewskiego chciałam, aby to On był patronem mojego pierwszego Dziecka. Stąd Twoje imię – Antonina.
Anthos oznacza Kwiat. Jesteś pierwszym kwiatem, jaki zakwitnął w moim sercu i kwitnie tam do dnia dzisiejszego już na zawsze… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.



Wspomnienie drugie – Narodziny Zosi 18.02.2011r.

Pamiętam, jak stojąc przy kuchennym blacie, nagle poczułam przepływającą
przeze mnie falę oceanu. Zatrzymałam na chwilę myśli na tym wrażeniu. Po chwili kolejna fala. Czułam przypływy i odpływy ciepłych wód, które z dziwną regularnością wypływały
ze mnie niczym fale oceanu. Wraz z jedną z nich pojawił się znany mi skurcz. Nie miałam wówczas najmniejszych wątpliwości, że to znaki od Ciebie, że oto rozpoczął się ostatni etap Twojej dziewięciomiesięcznej podróży na tę stronę świata…
W pokoju porodowym było cicho, przytulnie, panował półmrok, świeciło się jedynie małe boczne światełko. Weszłam do ciepłej wody i przybrałam jedyną pozycję
(na czworakach), w której czułam, że dam radę przetrwać bóle skurczów. Zostałam w tej pozycji do samego końca. Intensywne skurcze były niemal przez cały czas.
W pewnym momencie, Położna zapytała, czy chcę urodzić Cię do wody. Powiedziałam, że tak. Zawsze o takim porodzie marzyłam.
Wszystko przebiegało bardzo intuicyjnie. Nie było komend ani poleceń. Czułam, jak się rodzisz, jak rodzi się Twoja główka i jak cała wypływasz ze mnie wraz z resztą wód płodowych.
„Popatrz w dół przed siebie” powiedziała Położna. Popatrzyłam, a pode mną,
na pleckach płynęłaś Ty – maleńka, z szeroko otwartymi oczami. To było niesamowite.
Po chwili wyjęłam Cię i położyłam sobie na piersiach. Wtedy ponownie szeroko otworzyłaś oczy i popatrzyłaś prosto w moje. Czułam wtedy, jak realizuje się moje ogromne marzenie
o „wdrukowaniu obrazu matki w pamięć dziecka i odwrotnie”, o którym pisała Jean Liedloff w książce „W głębi kontinuum”.  Nie byłoby to możliwe, gdyby w pomieszczeniu, w którym przyszłaś na świat, świeciło się ostre światło zewsząd.
Trudno mi dobrać odpowiednie słowa, żeby wyrazić to, co czuję i czułam wtedy.
To było niesamowite doświadczenie – niemal mistyczne. Było cicho i spokojnie. Czułam się bezpiecznie i czułam, że wydarzyło się coś pięknego – narodziny o jakich pisał Frederick Leboyer - takie, jakie powinny być – narodziny bez przemocy.

Przyszłaś na ten świat w zaledwie dwie godziny, wieczorną porą. Masz na imię tak, jak patronka miejsca, w którym tak pięknie dane było Ci się urodzić.
Zofia znaczy Mądrość. Mnie to imię zawsze przywołuje na myśl wiosnę. Jesteś jak wiosna w moim życiu - od pierwszej chwili swego istnienia. Dzięki Tobie odkryłam nieznaną mi wcześniej radość macierzyństwa… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.



Wspomnienie trzecie – Narodziny Irenki 2.09.2012r.

Pamiętam ten inny niż dotąd ucisk w brzuchu, który wprawił mnie w zamyślenie. Zupełnie inaczej niż Twoje Siostry dałaś mi znać, że nasza dziewięciomiesięczna przygoda dobiega końca i czas przywitać się twarzą w twarz…
W sali porodowej cisza, spokój, przygaszone światło i pomimo dużej przestrzeni, bardzo kameralna atmosfera, dająca poczucie bezpieczeństwa.
Cały poród rozwijał się niezwykle łagodnie – tak, jak sobie to wcześniej wymodliłam.
Zanurzyłam się w cieplutkiej wodzie i tutaj zaczął się bardzo przyjemny czas. Odruchowo zaczęłam w wodzie wirować biodrami, a podczas skurczów, z zamkniętymi oczami nuciłam sobie melodie i mruczałam mruczanki. Pomyślałam wtedy, że to chyba najpiękniejszy poród, bo taki łagodny i dzięki temu mogę być tak bardzo świadoma każdego kolejnego etapu.
W trakcie skurczów czułam też Twoje ruchy. Było mi to dotąd nieznane,
bo nigdy wcześniej nie rodziłam z zachowanym pęcherzem płodowym.
Woda łagodziła ból, ale też bardzo zgrzewała moje ciało i Twoje tętno wzrosło. Postanowiłam więc trochę pospacerować. Od tego momentu, jedynie pozycja pionowa – choć fizycznie wyczerpująca – dawała mi poczucie stabilności.
Wraz z kolejnym skurczem poczułam znajome mi rozciąganie w kroczu. Odruchowo zaczęłam przeć i krzyczeć jednocześnie. Przy kolejnym skurczu tak samo. Przy następnym Położna powiedziała, żebym przez chwilę tylko oddychała. Pomyślałam, że nie dam rady,
ale całą sobą spróbowałam i udało się.
I wtedy dane mi było doświadczyć czegoś niesamowitego. Czułam, jak bez najmniejszego mojego udziału, samodzielnie pokonujesz drogę przez kanał rodny. Czułam,
że to nie ja rodzę, ale Ty się rodzisz – sama, czy tego chcę, czy nie, czy na to pozwalam,
czy też nie. Po chwili poczułam wychodzącą główkę i wielką fizyczną ulgę, jaka towarzyszy temu etapowi porodu. Powiedziałam wtedy: „wyszła główka”.
I wtedy to się stało – to, na co czekałam niemal od początku. Worek owodniowy pękł
i wodospad ciepłych wód płodowych z dużą siłą uderzył o podłogę. Wraz z wodami wypłynęło całe Twoje ciałko. Dane mi było więc poznać siłę wodospadu, z jaką potrafi na ten świat wypłynąć nowe Życie.
Widywałam na zdjęciach i czytałam opisy porodów, w których główka dziecka rodzi się w zachowanym worku owodniowym. Myślałam jednak, że są to tak nieliczne przypadki, że nie ma nawet co zastanawiać się, że kiedykolwiek akurat mnie będzie dane urodzić w ten sposób. 
Popatrzyłam w dół. Byłaś maleńka i bielutka. Gdy tylko znalazłaś się w moich dłoniach, otworzyłaś szeroko oczy i popatrzyłaś prosto w moje. Byłam wniebowzięta.
Kolejne narodziny bez przemocy. Poród, w którym Położna podążała za mną, odgadywała moje potrzeby i nie mówiąc, nie pytając, spełniała je we właściwych momentach, pozwalając mi całkowicie przejąć stery tego wydarzenia. Czułam, że to ja o wszystkim decyduję i czułam się bardzo bezpieczna w tym miejscu i w tym toku wydarzeń.

Przyszłaś na ten świat  wraz ze wschodem Słońca. Nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w czepku urodzona – w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
Pojawiłaś się w naszym życiu na bardzo dziwnym i trudnym jego etapie – pełnym ciągłej gonitwy za czymś. Pokochaliśmy Cię od pierwszych chwil świadomości Twego istnienia,
bo głęboko wierzymy, że każde życie poczyna się w danej chwili nie bez przyczyny i nie bez celu i sensu.
Irena znaczy Niosąca Pokój. Zostałaś nam dana po to, aby wraz z Sobą wnieść
do naszego życia pokój… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.


                                                                                                          
                                                                                                      Agnieszka Sztajner-Pikuła



środa, 10 października 2012

Na osłodę

Poprawia nastrój z samego rana...


 Kawa zbożowa, mleko sojowe waniliowe, kakao na ozdobę
 latte mniam
 smacznego :-)