Nie obchodzę i jakoś nie przemawia do mnie. Dlaczego? Bo
śmieszy mnie podobnie jak durne seriale typu „BrzydUla”, „Majka” czy „Prosto w
serce”, albo programy w stylu „Mam Talent”, „Ju Ken Dens” czy „Tap Madl”.
Mechanizm bowiem ten sam – zerżnięte żywcem z tego, co ktoś już gdzieś wymyślił
i zrobił.
Tak więc święto dyni, powszechnie zwane halołinem, to nic
innego, jak czerpanie z czyjejś kulturki. Tak, jakby nie można w swojej znaleźć
czegoś ciekawego do świętowania i zabawy. W każdym razie święto dyni jest już
wszechobecne, podobnie jak walentynki, które zdecydowanie wcześniej niż halołin
trafiły do nas, przyjęły się i mają się całkiem dobrze.
Ostatnio jednak zauważyłam, że pojawiły się przeróżne akcje
nawołujące do dzielnego bojkotowania święta dyni. Internet aż huczy od
fotografii palących się dyń, przekreślonych dyń oraz haseł propagandowych
dotyczących tychże.
Nie zagłębiam się w szczegóły pochodzenia halołinu, bo nie
jest to mój krąg zainteresowań. Jednak w dobie facebooka, kiedy to ilość towarzyskiego
spamu przesyłanego drogą e-mailową znacznie zmalała, bo można sobie na profilu
poumieszczać przeróżne motywatory i demotywatory i nie trzeba wysyłać ich do
wszystkich z listy mailingowej, bo dzięki jednemu kliknięciu, zobaczy je całe
grono znajomych oraz jeszcze większe grono znajomych znajomych itd., itd.,
łatwiej dotrzeć do informacji, które znajdują się nawet daleko poza wspomnianym
kręgiem zainteresowań.
Tak więc ze spamu krążącego już od około dwóch tygodni,
zdążyłam zupełnie przypadkiem dowiedzieć się, że halołin to święto
okultystyczne, a wręcz satanistyczne, mówiąc krótko niebezpieczne. I co
najciekawsze? Nawet nie musiałam specjalnie wysilać się i marnować czasu na
czytanie publikacji na ten temat. Wystarczyły same nagłówki i treści zamieszczone
na ulotkach.
Ale nie to jest najistotniejsze, bo jak już wspomniałam – nie obchodzę święta dyni i nie interesowało mnie ono w najmniejszym stopniu… aż do momentu, w którym ilość propagandowych treści docierających do mnie za pośrednictwem internetu, osiągnęła w moim osobistym odczuciu poziom niemal krytyczny.
Ale nie to jest najistotniejsze, bo jak już wspomniałam – nie obchodzę święta dyni i nie interesowało mnie ono w najmniejszym stopniu… aż do momentu, w którym ilość propagandowych treści docierających do mnie za pośrednictwem internetu, osiągnęła w moim osobistym odczuciu poziom niemal krytyczny.
Wtedy właśnie zakołatało w mojej głowie jedno pytanie: po jaką
cholerę ciągle przypomina mi się o tym święcie reklamując je z prawa i lewa? Ja
mam w głębokim poważaniu zabawę w patroszenie dyni i rozpalanie ognia w jej
wnętrznościach. Mnie to nic, a nic nie interesuje.
A rozsyłanie takich rzeczy:
i takich:
i takich też:
jest niczym innym, jak robieniem reklamy świętu dyni zwanemu
powszechnie halołinem.
Po co to wszystko?
Organizatorzy akcji nawołującej do bojkotowania halołinu
wierzą, że przestrzegą w ten sposób ludzkość przed niebezpieczeństwem, jakie
niosą wraz z sobą praktyki związane z zabawą w patroszenie dyni i rozpalanie w
jej wnętrznościach ognia.
A ja myślę, że bez względu na to, czy wspomniane zagrożenie
jest rzeczywistością, czy jedynie wymysłem na potrzeby choćby chwilowego
zaistnienia organizacji je promujących, prawda jest taka, że każdy dalej będzie
robił swoje – ci, którzy chcą się bawić w halołin lub już wnieśli składkę na
zorganizowanie tej imprezy w przedszkolu swojego dziecka, pójdą i będą się
bawić, a ci, którzy uważają, że halołin, to durnota lub też, że ich wiara nie
pozwala im świętować w taki sposób, nie pójdą i nie będą się bawić. Każdy
postąpi według własnego uznania. A czy propaganda – taka, czy inna – pomoże w
tym lub zniechęci? Czy będzie miała jakikolwiek wpływ? Wątpię.
A teraz słów kilka na temat bojkotowania głupot.
Jeśli już komuś zależy na tym, żeby uwagę Chrześcijańskiego
Narodu Polskiego skierować w dobrą stronę,
to zamiast koncentrować się na zerżniętych od innych krajów durnych zabawach
(żeby to jeszcze coś sensownego było zżynane, ale nie – musi być głupie i
prostackie, jak wspomniane już telewizyjne hity), warto wspomnieć o tym, co
faktycznie wymagałoby naprawy.
Przeciwnicy święta dyni uważają, że przysłania ono istotę
święta, które w naszej kulturze obchodzone jest następnego dnia, a mianowicie
Wszystkich Świętych. Po co zatem reklamować w taki, czy inny sposób święto
dyni, zamiast zareklamować święto Wszystkich Świętych? Głupie pytanie. W naszym
narodzie jest bowiem powszechne koncentrowanie się na tym, co negatywne i
ogłaszanie tego wszem i wobec, w taki czy inny sposób.
A co jest faktycznie negatywne i wymagałoby naprawy?
Ano baloniki na druciku i słodka wata na patyku. Do tego
jeszcze pstrokate znicze w przeróżnych kształtach, tandetnie zdobione
sztucznymi kwiatami, nieudolnie wystylizowane na niewiadomo co. Rewia mody bez
względu na cmentarne błoto i listopadową aurę. Tu mam na myśli te
wszystkie kreacje celowo zakupione z myślą o tym dniu, czyli futra, miniówki,
stucentymetrowe szpilki cudownie współpracujące z miękkim błotkiem itp.
Po co to wszystko? Żeby zrobić wrażenie? Na kim? Na
zmarłych, których groby odwiedzamy? A może, żeby wywołać zazdrość tłumu, który
bez wątpienia tego dnia będzie przeciskał się cmentarnymi alejkami?
A już baloniki, wata cukrowa i precelki, to przesada
olbrzymia. Jak będę chciała pójść na jarmark, to sobie pójdę, ale w innym dniu,
bo pierwszy listopada przypada zwykle na
późną jesień, a wtedy bywa zimno i mało przyjemnie.
Dlatego na cmentarze chodzę w ciepłych ubraniach i w buciorach, których nie szkoda mi utytłać w błocie gdyby trzeba było po takowym przespacerować się. Znicze zapalam na znak pamięci, a nie dla ozdoby, a kwiaty na grobach kładę albo żywe, albo żadnych.
Dlatego na cmentarze chodzę w ciepłych ubraniach i w buciorach, których nie szkoda mi utytłać w błocie gdyby trzeba było po takowym przespacerować się. Znicze zapalam na znak pamięci, a nie dla ozdoby, a kwiaty na grobach kładę albo żywe, albo żadnych.
A dynia najlepiej smakuje mi pokrojona w kostkę, ugotowana
lub podduszona – najlepiej w towarzystwie innych warzyw takich jak marchewka,
cukinia, ziemniak i na co kto tam ma ochotę. Do tego trochę ulubionych
przypraw, może sos jakiś – najlepiej pomidorowy. Najważniejsze (dla mnie) to,
żeby dynia stanowiła jedynie dodatek, a nie była przypadkiem podstawą, bo
wówczas mam przesyt, a to psuje mi wrażenia smakowe nawet najlepiej
przygotowanego dania.
Tak, tak, tak, tak.
OdpowiedzUsuń