piątek, 21 grudnia 2012

Koniec Świata


Z całą pewnością i bez cienia wątpliwości dzisiejszy dzień zostanie skutecznie utrwalony w historii mojej pamięci.
Zaczął się wyjątkowo wcześnie, bo już o piątej rano. Czyli jeszcze na długo przed świtem. Nie będzie więc przesadą i dramatyzowaniem, gdy uznam, że początek mojego dzisiejszego dnia, miał miejsce w nocy.

Dwa tygodnie temu umówiłam na dzisiaj (bo to był pierwszy wolny termin) badanie.
Z kolei przemyślenia i refleksje z ostatnich dni spowodowały, iż postanowiłam przebadać Dziatwę Liczną w celu potwierdzenia bądź też wykluczenia posiadania przez nie pasożytów. Kto mądry, ten wie, że raz na czas jakiś (a najlepiej w miarę regularnie) takie kwestie dobrze jest (a nawet powinno się) kontrolować.
Tym tokiem rozumując, postanowiłam upiec dwie pieczenie na jednym ogniu i skoro na dzisiaj mam termin badania, to wychodząc nieco wcześniej (czyli w nocy) zdążę dostarczyć starannie zgromadzony w dniu wczorajszym materiał do laboratorium.
Okazuje się jednak, że jako wegetariance, pieczenie pieczeni – czy to na jednym, czy na wielu ogniach – nie wychodzi mi na zdrowie.

Do pierwszego laboratorium dotarłam (trzema środkami komunikacji, po drodze marznąc niemiłosiernie) przed godziną otwarcia. Gdy miła pani uruchomiła komputer i zaprosiła mnie przed kontuar, a ja powiedziałam z czym i po co przychodzę, okazało się, że materiał przyjmowano do wczoraj, bo za chwilę Święta i nie mają komu przekazać próbek do badania.
Bardzo uprzejmie podziękowałam po czym opuściłam lokal. Nie muszę wspominać, że mimo, iż cała dygotałam z zimna, w środku cała aż kipiałam z… radości, że „udało mi się” załatwić, co do załatwienia miałam.
Ale, ale. Nie było aż tak źle, bo już miałam w głowie plan odwiedzenia kolejnego laboratorium – w placówce, w której umówiona byłam na badanie. Pognałam więc czym prędzej – tym razem tylko dwoma środkami komunikacji. Jakież było moje zdziwienie, gdy na miejscu kolejna miła pani oznajmiła mi, że materiał do badań przyjmowano do… wczoraj. Poradziła, żeby dzwonić na infolinię, ale tam oczywiście (jak zwykle) „chwilowo wszystkie linie są zajęte”.

Zadzwoniłam zatem do kolejnego laboratorium.
Facet – wyraźnie wyrwany ze snu o 7:46 rano – zaczął sobie drwić do słuchawki (wiadomo - do słuchawki zawsze łatwiej niż prosto w oczy) sugerując mi, że z pewnością mam źle przygotowany materiał do badania (bo to specyficzne laboratorium i u nich bada się innym sposobem), ale oczywiście mają otwarte od… do… i (tu wyraźnie podkreślił cały czas z dużą dawką cynizmu) jeśli mam odpowiednio przygotowane próbki, to mogę je dostarczyć.
Drogi Panie – szanuję wasze laboratorium i wiem, jak wiele dobra czynicie, ale świadomość, że jesteście jedyni w Polsce, nie musi chyba być powodem do poniżania innych i zakładania z góry, że skoro byli w tzw. zwykłym punkcie pobrań zanim skontaktowali się z wami, to z pewnością nie mają pojęcia o waszych lepszych metodach badania.
Tak, czy siak, nie zawiozłam tam próbek. Nie, nie dlatego, że poczułam się urażona, bo się nie poczułam. Nie zawiozłam, bo za późno otwierali i Mąż nie zdążyłby do pracy.

Kolejny telefon był do Męża z prośbą o sprawdzenie jak się sprawy laboratoryjne mają w jeszcze jednej przychodni. Tam też odmówiono przyjęcia próbek do badań. W głowie miałam już wizję konieczności ponownego organizowania całości, a chyba nie muszę pisać, jak wielką frajdą jest pobieranie materiału do takich badań.
Na szczęście okazało się, że w jeszcze innym laboratorium załatwią nam to bez problemu, w dodatku o połowę taniej.

W międzyczasie wybrałam się pod gabinet, w którym miałam mieć sfotografowane biodra i kręgosłup. Gdy już podpisałam oświadczenie o tym, iż z całą pewnością nie jestem aktualnie w ciąży oraz, że w razie, jeśli w niej jednak z jakiegoś powodu jestem, biorę na siebie całkowitą odpowiedzialność za konsekwencje wykonania fotografii w tymże stanie, oraz gdy już doczekałam się na zaproszenie do gabinetu, rozebrałam od pasa w górę i wtargnęłam przed sprzęt rentgenowski w moim seksownym biustonoszu -  specjalnie zaprojektowanym dla matki karmicielki – okazało się, że jako matka karmicielka, nie posiadająca odpowiednich zapasów odciągniętego pokarmu (to jest na dwudziestoczterogodzinne karmienie). Nie mogę zatem zostać sfotografowana – ani ja, ani moje biodra i kręgosłup też nie. Okazuje się bowiem, że ołowiany fartuch nie stanowi wystarczającego zabezpieczenia przed rakiem – nie tyle dla mnie, co dla mojego cennego pokarmu, który pod wpływem promieniowania ma szanse stać się rakotwórczy dla dziecka. (Nie wiedziałam i nikt mi nie powiedział, a na badanie kierował mnie lekarz z tejże placówki, któremu mówiłam, iż karmicielką jestem.)
Która z Was po usłyszeniu takiej informacji zdecydowałaby się na zdjęcia? Wiem – głupie pytanie. Sama sobie odpowiem – ŻADNA.
Nasza „ulubiona” placówka, znajdująca się w samym centrum Stolicy, nie dysponuje bowiem cyfrowym sprzętem do wykonywania zdjęć, a jedynie analogowym.

Tym oto sposobem – pomimo, iż dzień mój zaczął się w nocy i pomimo, iż bardzo szczegółowo opracowałam strategię „pieczenia” – nie dane mi było upiec z samego rana dwóch pieczeni na jednym ogniu. A podobno, „kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje”. Podobno.
Zmieniając termin badania, miałam w głowie tylko jedną myśl. Gdybym dwa tygodnie temu – ustalając termin – pamiętała, że dzisiaj ma być koniec świata, to z całą pewnością nie umówiłabym tego badania właśnie na dziś.
Tak czy inaczej, niech żyje LUXusowaMEDycyna !!!

A na jutro umówiłam się na zwiedzanie mojego (nowego w naszej okolicy) odkrycia. Doczekać się nie mogę.
Stop. Wróć. Przecież jutra już nie będzie…

poniedziałek, 3 grudnia 2012

Moja wygrana


Ostatnio miałam to szczęście, że wygrałam nagrodę od Wydawnictwa MiND.  Miło mieć przywilej tak szybkiej możliwości przeczytania nowo wydanej książki.
Zwłaszcza, że co jak co, ale dobre książki to ja czytać uwielbiam. Od kiedy jestem mamą, pochłaniam głównie te z dziedziny wychowania. Cenną inspiracją są dla mnie pozycje z dziedziny rodzicielstwa bliskości, porozumienia bez przemocy i wszystkiego, co wiąże się ze stylem slow parenting. Trochę już tego zdążyłam pochłonąć, ale wiadomo, jak jest – w miarę jedzenia apetyt rośnie. Dlatego, gdy tylko dowiaduję się o istnieniu jakiejś wartościowej książki lub też o nowowydanej pozycji z interesującej mnie dziedziny, pojawia się we mnie naturalna potrzeba zapoznania z jej treścią.
W końcu wiedzy nigdy zbyt wiele i wciąż warto zdobywać nową. Tylko głupiec uważa, że wie wszystko najlepiej, że sam sobie mistrzem i żadne autorytety nie są mu potrzebne.

A oto moja wygrana. „Szanujący rodzice. Szanujące dzieci. Jak zamienić rodzinne konflikty we współdziałanie?” Victoria Kindle Hodson, Sura Hart.


Książka traktująca o bardzo cennym nurcie w wychowaniu, ale nie tylko w wychowaniu, bo ogólnie w relacjach międzyludzkich, jakim jest porozumienie bez przemocy (PBP) czyli Nonviolent Communication (NVC).
Twórcą tej metody jest amerykański terapeuta i doktor psychologii Marshall B. Rosenberg.
Zaczęłam już czytać i jestem bardzo zadowolona. Sama metoda była mi już wcześniej znana dzięki pozycji p.t. „Wychowanie bez klapsa” Aleksandry Cyran-Żuczkowskiej, oraz dzięki warsztatom dla rodziców prowadzonym m.in. przez Autorkę.

W porozumieniu bez przemocy ważny jest sposób postrzegania siebie oraz innych ludzi. Dostrzeganie swoich oraz cudzych uczuć i potrzeb.
Jeżeli w relacjach z innymi, w jakiejś konkretnej sytuacji pojawia się we mnie niezadowolenie czy złość, jest to oznaką jakichś moich niespełnionych potrzeb. To tak w wielkim skrócie. Chodzi bowiem o to, żeby przyczyn problemu nie upatrywać wyłącznie w drugim człowieku, ale żeby szukać ich źródła przede wszystkim w potrzebach, które gdzieś tam głęboko tkwią w naszym wnętrzu i domagają się zaspokojenia. Działa to w dwie strony. Jeśli ktoś jest wobec mnie agresywny w słowie lub postępowaniu, to jest to oznaką jego niespełnionych potrzeb, których najprawdopodobniej nawet sobie nie uświadamia. Jeśli zatem cierpię z powodu czyjegoś zachowania, to nie dlatego, że jest on okrutnym człowiekiem, ale dlatego, że jego być może głęboko zakorzenione potrzeby nie doczekały się spełnienia.
Nasza złość, gwałtowne emocje i wszelkie negatywne uczucia, są dla nas sygnałem, który musimy właściwie odczytać, żeby wiedzieć, co robić, żeby nie krzywdzić i nie być krzywdzonym.
Autorki podają cenne wskazówki, jak postępować w sytuacjach trudnych. Jak operować słowem, żeby nie ranić.
To kolejna ważna cecha charakteryzująca tę metodę – używanie komunikatu JA, a nie TY.
Czyli zamiast powiedzieć komuś - Jesteś bardzo niegrzeczny, bo popchnąłeś moją córkę. Masz natychmiast ją przeprosić,
 lepiej jest wyrazić swoje emocje, stosując komunikat JA, który też pozwoli zrozumieć, czego oczekujemy, ale nie zrani uczuć drugiej osoby – Nie podoba mi się, gdy ktoś popycha moją córkę, nie zgadzam się na to i oczekuję, że ją przeprosisz.

Książkę warto przeczytać i zaglądać do niej choćby tylko po krótkie wskazówki pomocne w codziennym życiu i obcowaniu z ludźmi.

Polecam też dobry artykuł na temat porozumienia bez przemocy. Warto zapoznać się z tym nurtem choćby po to, żeby jego elementy przemycić do naszej codzienności.

poniedziałek, 19 listopada 2012

Bardzo zła tradycja


19 listopada to Międzynarodowy Dzień Zapobiegania Przemocy Wobec Dzieci.
Dzięki Fundacji Dzieci Niczyje powstała kampania o nazwie „Zła Tradycja”, której zadaniem jest przekonać rodziców, że standardy karcenia dzieci, które sami poznali w dzieciństwie, dziś są nieaktualne.

Cieszy mnie to, że mamy w naszym kraju zakaz wykonywania kar cielesnych, do których zalicza się nawet zwykły klaps. Wbrew pozorom, nie jest to - jak niektórzy sadzą - jakiś współczesny pacyfistyczny trend w wychowaniu. O tym, że nie należy podnosić ręki na dziecko, mówił już wiele lat temu Janusz Korczak, którego szczególnie cenię i każdemu rodzicowi polecam.

Kilka tygodni temu, w jednej dyskusji dotyczącej artykułu na temat klapsów, ktoś komu bardzo nie podobało się moje stanowisko dotyczące bicia dzieci, napisał, że czasem lepiej jest "strzelić z liścia w tyłek" niż tłumaczyć dziecku itp. gdy na przykład wbiega ono pod samochód.
Tragedią jest dla mnie takie myślenie dorosłego człowieka w XXI wieku. Jednak już sam atakująco obrażający sposób jego wypowiedzi świadczył o tym, że to jeden z tych, którzy są święcie przekonani o posiadaniu jedynej słusznej racji, a każdy kto myśli inaczej, jest śmieciem i tyle.
Mam tylko nadzieję, że nie ma on własnych dzieci, bo jeśli takimi metodami je wychowuje, to oby kiedyś one nie odpłaciły mu tym samym – „strzelając z liścia” w co popadnie, gdy - nie daj Boże - życie potoczy się tak, że i on na starość stanie się jak dziecko...

Innym razem w katolickim piśmie przeczytałam krótką refleksję młodej kobiety – matki, na ten sam temat. Z uwagi na charakter pisma, zabolało i zarazem rozczarowało mnie to, co przeczytałam. Okazało się bowiem, że dla niej dużym nieporozumieniem jest wprowadzanie zakazu kar cielesnych. Napisała: "teraz wiem, że dając dziecku klapsa za rękę wyciągniętą do gorącego garnka, łamię prawo". Czyli co? Przyznała, że bije swoje dzieci. I jeszcze ta chora argumentacja.
Zauważyłam, że zwolennicy kar cielesnych, często używają tych samych głupich argumentów, czyli ręka w gorącym garnku, ogniu itp., albo dziecko biegnące pod samochód.
A ja się pytam ich: Czy klaps jest tutaj rozwiązaniem? Co zrozumie dziecko wbiegające pod samochód, gdy dostanie w tym momencie klapsa w tyłek? I czy faktycznie ten klaps uratuje to dziecko przed pędzącym samochodem? Czy nie łatwiej i bardziej naturalnie byłoby odciągnąć dziecko, żeby pod samochód nie wpadło, a następnie wytłumaczyć, że to było niebezpieczne? Podobnie z ręką wyciągniętą w stronę ognia.

I jeszcze jedna refleksja, jaka nasuwa mi się, gdy myślę o tego typu argumentacji i o cielesnych karach. Jakim komunikatem będzie dla dziecka klaps wymierzony mu, gdy znajduje się ono w sytuacji zagrożenia, lub gdy zrobi coś, czego nie powinno?
Wyobrażam sobie ogromną dezorientację ukaranego w ten sposób i kołaczące w głowie pytanie – ale dlaczego? No właśnie. Dlaczego? Dlaczego mnie bijesz?
Jeśli uderzane dziecko usłyszy coś w stylu nie wolno, przestań itp., to niczego ten komunikat nie zmieni.
W jego głowie nadal będzie mnóstwo znaków zapytania. Nie wolno? Niebezpieczne? No dobra, już rozumiem, ale wystarczyło powiedzieć. Nie trzeba bić. Właściwie to po co było to bicie? Nie rozumiem.
Kolejnym etapem będzie moment, w którym w głowie dziecka zostanie zakodowana informacja, że jak ktoś robi coś, co mu się nie podoba, to można go uderzyć, aby tym samym „postawić go do pionu”. Tyle warte jest „wychowywanie” dzieci za pomocą klapsów.

A swoją drogą, to dziwne problemy ci ludzie poruszają. Nie przypominam sobie, żebym będąc dzieckiem kiedykolwiek wpadła na pomysł wbiegania pod samochód, czy wkładania rąk do gara z wrzątkiem. Moje Siostry też tego nie robiły i moje Dzieci też nie. Podobne refleksje mają moi znajomi i podobne doświadczenia.
O co zatem chodzi? Bo nie wierzę, że o ratowanie dzieci. Śmiem twierdzić, że raczej o przyznanie sobie prawa do dawania upustu emocjom w taki sposób, jak tylko tego dusza zapragnie - nie wyłączając klapsów.
A niby dlaczego mamy mieć prawo do bicia własnych dzieci? Skoro klapsy są takie skuteczne, to dlaczego nie wymierzamy policzka urzędnikowi, gdy nie chce spełnić jakiejś naszej prośby lub czyni to nie tak, jakbyśmy tego oczekiwali? No dlaczego za zadanie mu kary cielesnej moglibyśmy trafić przed Sąd? Bo to przestępstwo? Naruszenie jakiejś bariery osobistej? Oczywiście, że tak. Dlatego tym bardziej nie rozumiem, jak można własne dziecko traktować gorzej niż obcych ludzi i jeszcze tłumaczyć to argumentami wychowawczymi.
Warto też odpowiedzieć sobie na pytanie: Jak zareagowałabym/zareagowałbym, gdyby obcy człowiek widząc moje dziecko biegnące pod samochód, trzasnął je w tyłek? Czy podziękowałabym/podziękowałbym, za uratowanie mu życia?

Bardzo poważnym błędem jest – niestety wciąż jeszcze zauważane – mylenie pojęć wychowanie bezstresowe i wychowanie bez przemocy. To dwa zupełnie różne nurty w wychowaniu (o ile oczywiście to pierwsze można nazwać nurtem w wychowaniu), które nie wiem dlaczego niektórym wydają się być tym samym.
Wychowanie bezstresowe polegało na uczynieniu z dziecka pępka świata, któremu wszystko wolno nawet jeśli godzi to w uczucia czy narusza prawa innych ludzi. Ważne było, żeby dzieciak się nie zestresował. Jeśli więc ma ochotę pluć na wycieraczkę sąsiadki, to nie wolno mu tego zabraniać nawet, jeśli nam – rodzicom nie podoba się takie zachowanie dziecka.
Wychowanie bez przemocy polega natomiast na wzajemnym szacunku. Tutaj spełnianie potrzeb dziecka odbywa się w powiązaniu z potrzebami rodziców. Tutaj dąży się do wspólnego porozumienia. Tutaj jest miejsce na empatię i wzajemny szacunek. Tutaj jest też miejsce na stawianie dziecku wyraźnych granic, czyli takich, które wspólnie się omawia i ustala. Nie na zasadzie – nie wolno, bo nie i już. Tutaj o wszystkim można porozmawiać i upewnić się, czy jest to właściwie rozumiane oraz czy jest akceptowane. Jednak jest pewien warunek prawidłowego funkcjonowania takiego modelu. Zarówno dziecko, jak i rodzic muszą czuć się wzajemnie szanowani i rozumiani.
Rodzice praktykujący wychowanie bez przemocy, nie biją swoich dzieci nie dlatego, żeby ich nie zestresować, ale dlatego, że je szanują i kochają.

Kiedyś usłyszałam na jednych warsztatach dla rodziców, że trudno jest nie bić dzieci, jeśli samemu było się bitym. Statystyki wykazują, że osoby, które były bite w dzieciństwie, mają dużą trudność, żeby nie bić swoich dzieci. Jest to bolesna prawda. Nie oznacza to jednak, że każdy, kto był bity, też będzie bił. Czym innym jest potrzeba czy chęć zrobienia czegoś, a czym innym jest jej realizacja.
Wiele razy było dla mnie ogromną trudnością powstrzymanie się przed uderzeniem dziecka. Ale udało mi się i z tego jestem dumna. Wiem, że jeśli pozwoliłabym sobie na to choć jeden raz, później byłyby kolejne razy, bo to działa tak - "skoro już raz uderzyłam/uderzyłem i nic się nie stało, to mogę zrobić to jeszcze raz". Lub też - "skoro już raz uległam/uległem pokusie rozładowania emocji poprzez danie dziecku klapsa, to mogę sobie na to ponownie pozwolić, bo tak czy inaczej nie jestem już rodzicem, który nie bije, więc nie mam już o co walczyć".
Ja myślę, że albo się bije, albo nie. Oczywiście, zawsze można zmienić postępowanie, ale jestem przekonana, że dużo trudniej jest przestać bić, niż nie bić w ogóle czyli nie zaczynać takiej praktyki.
Mnie tylko taka postawa daje wolność. Gdybym uderzyła raz, nie wiem, czy dałabym radę wyplątać się z tego. Wierzę, że każdy rodzic może nie bić swoich dzieci i zrozumieć, że taka forma karania, do niczego dobrego nie prowadzi, bo "kto uderza dziecko, jest jego oprawcą" (Janusz Korczak). Każdemu, kto próbuje mi wmówić, że klaps to nie przemoc i że czasem trzeba itd., polecam Korczaka. Niebicie dzieci to nie jest wymysł współczesności, to nie jest kolejna moda. Korczak mówił o tym już tak dawno, że powinniśmy się wstydzić, że teraz trzeba nam o tym przypominać...

czwartek, 15 listopada 2012

Feministycznie


Administracja osiedla zarządziła malowanie balustrad balkonów. Nawet farby zostały rozdane z informacją, że do dnia tego i tego balustrady mają być jak nowe, bo jak nie, to wtargnie firma i pomaluje balkony wszystkim leniwym mieszkańcom, pobierając za ten czyn 70 zł od metra.
A my tych metrów trochę mamy. I choć to nie jest nasze mieszkanie, tylko wynajęte i nie nasze ciężko zapracowane, w pocie czoła zdobyte pieniądze pełniłyby funkcję wynagrodzenia dla pracowników firmy, to wspaniałomyślny Mąż zaproponował właścicielom mieszkania, że pomaluje balustradę za nieco mniejszą kwotę niż firma i niech nam odliczą to od comiesięcznych opłat. Super pomysł. Dodatkowa kasa zawsze się przyda.
Mąż postanowił zatem przeznaczyć na ten niespołeczny – bo za kasę – czyn kilka dni z cennego urlopu ojcowskiego, który to należy mu się z racji niedawnych narodzin trzeciej Córki.
Tak więc zabrał się za to i pierwszego dnia wyszorował balustradę, a następnego pomalował jej fragment zostawiając resztę na kolejny dzień.
Ale nie. Nie ma tak. Niech no facet wykaże się swym ojcostwem skoro urlop ojcowski wybiera. Bo wiadomo, jak jest – On maluje, a ja w domu z dziatwą liczną, sama – rzecz jasna. I jeszcze obiad ugotować i dziecięce krzyki znosić – jakby na co dzień brakowało mi tych zajęć.
Mąż zaproponował zatem, żebym to ja balustradę szła malować. Zapewne przekonany był, że odmówię. Mało powiedziane – On był pewien, że wpadnę w szał, bo jak to niby ja – kobieta – balustradę mam malować.
Ale, ale. To nie tak jest. Bowiem Matka Polka uciemiężona całodobowym hałasem powodowanym przez dziatwę liczną, przyjmie każdą ofertę czegokolwiek, co pozwoli jej przez czas jakiś tychże wrzasków nie słyszeć. Matka Polka uciemiężona, nie tylko pomaluje balustradę balkonu właścicielowi mieszkania. Ona gotowa jest przetkać zatkany kibel sąsiada, a nawet zamontować mu nowy, byle tylko oderwać myśli od problemów dziatwy licznej i zająć się choć przez chwilę problemami innego typu.
Tym oto tokiem rozumowania podążając, dzielnie przywdziałam roboczy kombinezon Męża, ciepłą czapkę i rękawice, aby od niewczesnych rannych godzin zabrać się za malowanie balustrady. Cały hałas mojej codzienności zostawiłam za szklanymi drzwiami balkonowymi na kilka godzin, z przerwami na karmienie piersią.
Malowałam rozmyślając o rzeczach przeróżnych i ćpając zielony smród farby do balustrad.
W pewnym momencie zobaczyłam sąsiadkę z piętra wyższego, wracającą z dziećmi ze spaceru. Dzień dobry powiedziała. Odpowiedziałam to samo, a ona na to - wyraźnie zdziwiona, słysząc mój głos (w tym stroju i czapie zawiązanej pod brodą raczej nie miała szans mnie rozpoznać), że myślała, że to mąż maluje. O nie, droga pani. Mąż gotuje obiad i zajmuje się dziatwą liczną – tak w ramach równouprawnienia.
No bo co jej będę tłumaczyć, co i jak i że machanie pędzlem lepsze niż dziecięce hałasy, które mam dwadzieścia cztery na dobę. W końcu sama ma dzieci, to wie, jak się sprawy mają.
Chwila relaksu ona mi na to. Ano chwila relaksu. Dokładnie tak. Nikt lepiej nie rozumie trosk i problemów Matki Polki i nikt w jej myślach lepiej czytać nie umie, jak tylko inna Matka Polka.
A swoją drogą, to za taką chwilę relaksu (nieistotne ile ona trwa, a wręcz im dłużej tym lepiej) dostaje się stawkę w ilości 70 zł za metr bieżący. Ale mnie ten przywilej rzecz jasna nie dotyczy, bo ja przecież nie pracuję. Ja odpoczywam. Ale od czego? Od siedzenia w domu, ucierania marchewki z jabłkiem, zmieniania pieluch, mycia pup, bujania w wózku, noszenia w chuście, głośnych dźwięków - nie radia, lecz dziecięcych radości i nieszczęść. To też nie jest żadna praca, a za odpoczynek nikt mi przecież płacił nie będzie, bo to niedorzeczne. A że od opłat odliczone nam będzie? Co z tego, skoro kontem, z którego tychże opłat dokonujemy, zawiaduje wyłącznie Mąż mój, a ja nawet hasła dostępu nie znam, nie mówiąc już o współwłasności, czy choćby pełnomocnictwie.

sobota, 3 listopada 2012

Cześć Chustko...


Jako, że Mama przyjechała, na kilka dni, miałam możliwość zostawić Dziatwę liczną moją pod Jej bezpieczną opieką. Tym sposobem udało mi się dotrzeć na czas. 

Znałam Ją jedynie dzięki słowom, które pisała w swoim blogu. To dużo i mało zarazem…

Ksiądz odprawiający Mszę nie odrobił pracy domowej. Nie wiem, czy przez brak czasu, czy przez grzech zaniedbania… 
Dla Niego był to kolejny pogrzeb, kolejnej anonimowej Osoby. Czyli jakiś tam procent ze stu. 
Ale dla Jej Rodziny, to było całe sto procent ważności. Jej Matka zapewne pamięta każdy etap z życia swojej Córki – od chwili, gdy poczuła pod sercem pierwszy Jej ruch, aż do tej, kiedy dotknęła martwe ciało Joasi, już po raz ostatni…
A Ksiądz nawet nie zadał sobie odrobiny trudu, żeby czegokolwiek dowiedzieć się o Tej, nad której ciałem się modli. Już na wstępie pomylił imię, za co dyskretnie upomniany przeprosił, ale mimo wszystko… Kazanie miało się do całości wydarzenia (jakim była śmierć Joanny) jak pięść do oka, czy nosa – nie istotne. Zamiast powiedzieć coś o Niej, o tym jak wielką wolę życia miała w sobie i jak wiele nadziei dawała innym pomimo postępującej choroby, jak dobrą była mamą dla swojego Synka, jak bardzo potrafiła kochać… zamiast o tym, Ksiądz mówił o sakramentach, jakie chrześcijanin przyjmuje po kolei przez całe życie. Bez sensu. Zupełnie bez sensu. Nie o tym powinno się mówić podczas Mszy pogrzebowej. Powinno się za wszelką cenę pozostawić możliwie najpiękniejsze wspomnienie tej Osoby, która z tego świata odeszła na zawsze…
To mnie zabolało. Przyznaję.

„Ubierz się kolorowo, nie składaj kondolencji, uśmiechaj się”
Uszanowałam tę prośbę i ubrałam się w kolor nadziei. Żałobnej czerni nigdy nie lubiłam. Nawet wspomniałam już wśród najbliższych, żeby przypadkiem żałoby po mnie nie nosili na ciele, ewentualnie w sercu jeśli ktoś będzie tak chciał.
Spowita w czerń, ziejąca chłodem postać, wywołuje nieprzyjemną gęsią skórkę na moim ciele. Zwłaszcza jeśli przy tym jej zachowanie jest zupełnym zaprzeczeniem jej rzekomej pobożności. Mniejsza o to, kogo mam tu na myśli, bo to sprawa osobista i zupełnie nie mająca nic wspólnego z pogrzebem, na którym dzisiaj byłam. Wspominam, bo akurat przypomniało mi się gdy rozmyślałam o kolorach.
Ale o uśmiech nie było łatwo. Nie. Ja też chciałabym, żeby mnie nie opłakiwano, ale rozumiem te łzy… Najtrudniej było je powstrzymać, gdy patrzyłam w twarz Synka Joanny. Może dlatego, że mam Dzieci i z łatwością wyobraziłam sobie, co czułyby, gdyby w swym dziecięctwie będąc, musiały patrzeć na trumnę z ciałem ich matki… To za wcześnie. Za wcześnie na samodzielność… a jak tu nie być samodzielnym bez mamy? Jak tu poradzić sobie bez niej? Są w życiu takie rzeczy, które potrafi tylko mama i nikt i nic nie zastąpi jej – nawet najczulsze słowa, czy gesty. Wiem, co piszę, bo bywam okrutna dla swoich dzieci, a w trudnych chwilach, w chwilach żalu, bólu i smutku, one chcą być właśnie ze mną. Dlaczego nie z Babcią? Ona ma więcej cierpliwości niż ja. Dlaczego nie z Nią? Bo dziecko potrzebuje mamy…

Może dlatego nie było mi łatwo zrozumieć tych dyskretnych śmiechów podczas Mszy, ani później na cmentarzu… Przyznaję, że było to dla mnie trudne. Zwłaszcza z uwagi na Rodzinę Joanny – na Jej Mamę i Synka, którym wcale do śmiechu nie było. Bolały mnie łzy Matki – drobnej, skromnej kobiety, stojącej przy grobie. Pękało mi serce, gdy widziałam twarz synka Joasi, gdy trumna przewiązana piękną pomarańczową chustką znikała w grobowych ciemnościach… Tym trudniej było mi zrozumieć ten śmiech… i papieros towarzysko zapalony, gdy Ksiądz już poszedł, a zgromadzeni zaczęli układać kwiaty na grobie.
Wymowne też były słowa jednego mężczyzny – nie wiem, kim był, przypuszczam, że to ktoś bliski – ktoś z Rodziny, bo podszedł do grobu wraz z Mamą Joasi. Popatrzył na Jej wesołych przyjaciół i powiedział jedno zdanie: Teatr się skończył, chodź Basiu, idziemy do samochodu.

Nie, nie krytykuję i nie chcę oceniać. To nie moja sprawa, bo nie znałam Cię Joasiu osobiście. Nie miałam okazji uczestniczyć w Twoim życiu poza jedynie tymi jego fragmentami, które opisywałaś na swoim blogu. Byłaś bardzo dzielna i szczęściem było i jest dla mnie to, że przynajmniej tę cząstkę Twojego życia mogłam poznać.
Być może właśnie tak chciałaś. Być może takie właśnie było Twoje pragnienie. Ale czy nadal jest? Teraz, gdy widzisz ten świat z innej perspektywy? Tego też nie wiem…

Ale wiem, że chciałaś, żeby się cieszyć.
Więc ucieszyło mnie, gdy do grobu podeszła dziewczyna – zapewne jedna z Twoich czytelniczek – i kładąc wiązankę pomarańczowych kwiatów, uśmiechnęła się przyjaźnie i powiedziała Tobie cześć, po czym zniknęła gdzieś pomiędzy innymi ludźmi i poszła w swoją stronę. To było piękne, pozytywne i dające nadzieję taką, jaką Ty nam dawałaś.
Ucieszył mnie widok różanego serca z napisem na wstążkach Kocham Cię Jaś. To było takie dziecięce, niewinne i szczere, jak Miłość Twojego Synka.
Ucieszyły mnie kolorowe latawce z zapalonym światełkiem, wysłane do nieba niczym symbol nadziei.
I ta pomarańczowa chusta na trumnie, przypominająca jak bardzo byłaś i Jesteś nam potrzebna.
Nie powiem żegnaj, bo wierzę w życie po śmierci i w to, że kiedyś się spotkamy.
Do zobaczenia Joasiu zwana Chustką… Do zobaczenia…


środa, 31 października 2012

święto dyni


Nie obchodzę i jakoś nie przemawia do mnie. Dlaczego? Bo śmieszy mnie podobnie jak durne seriale typu „BrzydUla”, „Majka” czy „Prosto w serce”, albo programy w stylu „Mam Talent”, „Ju Ken Dens” czy „Tap Madl”. Mechanizm bowiem ten sam – zerżnięte żywcem z tego, co ktoś już gdzieś wymyślił i zrobił.
Tak więc święto dyni, powszechnie zwane halołinem, to nic innego, jak czerpanie z czyjejś kulturki. Tak, jakby nie można w swojej znaleźć czegoś ciekawego do świętowania i zabawy. W każdym razie święto dyni jest już wszechobecne, podobnie jak walentynki, które zdecydowanie wcześniej niż halołin trafiły do nas, przyjęły się i mają się całkiem dobrze.
Ostatnio jednak zauważyłam, że pojawiły się przeróżne akcje nawołujące do dzielnego bojkotowania święta dyni. Internet aż huczy od fotografii palących się dyń, przekreślonych dyń oraz haseł propagandowych dotyczących tychże.
Nie zagłębiam się w szczegóły pochodzenia halołinu, bo nie jest to mój krąg zainteresowań. Jednak w dobie facebooka, kiedy to ilość towarzyskiego spamu przesyłanego drogą e-mailową znacznie zmalała, bo można sobie na profilu poumieszczać przeróżne motywatory i demotywatory i nie trzeba wysyłać ich do wszystkich z listy mailingowej, bo dzięki jednemu kliknięciu, zobaczy je całe grono znajomych oraz jeszcze większe grono znajomych znajomych itd., itd., łatwiej dotrzeć do informacji, które znajdują się nawet daleko poza wspomnianym kręgiem zainteresowań.
Tak więc ze spamu krążącego już od około dwóch tygodni, zdążyłam zupełnie przypadkiem dowiedzieć się, że halołin to święto okultystyczne, a wręcz satanistyczne, mówiąc krótko niebezpieczne. I co najciekawsze? Nawet nie musiałam specjalnie wysilać się i marnować czasu na czytanie publikacji na ten temat. Wystarczyły same nagłówki i treści zamieszczone na ulotkach.
Ale nie to jest najistotniejsze, bo jak już wspomniałam – nie obchodzę święta dyni i nie interesowało mnie ono w najmniejszym stopniu… aż do momentu, w którym ilość propagandowych treści docierających do mnie za pośrednictwem internetu, osiągnęła w moim osobistym odczuciu poziom niemal krytyczny. 
Wtedy właśnie zakołatało w mojej głowie jedno pytanie: po jaką cholerę ciągle przypomina mi się o tym święcie reklamując je z prawa i lewa? Ja mam w głębokim poważaniu zabawę w patroszenie dyni i rozpalanie ognia w jej wnętrznościach. Mnie to nic, a nic nie interesuje.
A rozsyłanie takich rzeczy:

i takich:

i takich też:

jest niczym innym, jak robieniem reklamy świętu dyni zwanemu powszechnie halołinem.

Po co to wszystko?
Organizatorzy akcji nawołującej do bojkotowania halołinu wierzą, że przestrzegą w ten sposób ludzkość przed niebezpieczeństwem, jakie niosą wraz z sobą praktyki związane z zabawą w patroszenie dyni i rozpalanie w jej wnętrznościach ognia.
A ja myślę, że bez względu na to, czy wspomniane zagrożenie jest rzeczywistością, czy jedynie wymysłem na potrzeby choćby chwilowego zaistnienia organizacji je promujących, prawda jest taka, że każdy dalej będzie robił swoje – ci, którzy chcą się bawić w halołin lub już wnieśli składkę na zorganizowanie tej imprezy w przedszkolu swojego dziecka, pójdą i będą się bawić, a ci, którzy uważają, że halołin, to durnota lub też, że ich wiara nie pozwala im świętować w taki sposób, nie pójdą i nie będą się bawić. Każdy postąpi według własnego uznania. A czy propaganda – taka, czy inna – pomoże w tym lub zniechęci? Czy będzie miała jakikolwiek wpływ? Wątpię.

A teraz słów kilka na temat bojkotowania głupot.
Jeśli już komuś zależy na tym, żeby uwagę Chrześcijańskiego Narodu Polskiego skierować w dobrą stronę, to zamiast koncentrować się na zerżniętych od innych krajów durnych zabawach (żeby to jeszcze coś sensownego było zżynane, ale nie – musi być głupie i prostackie, jak wspomniane już telewizyjne hity), warto wspomnieć o tym, co faktycznie wymagałoby naprawy.
Przeciwnicy święta dyni uważają, że przysłania ono istotę święta, które w naszej kulturze obchodzone jest następnego dnia, a mianowicie Wszystkich Świętych. Po co zatem reklamować w taki, czy inny sposób święto dyni, zamiast zareklamować święto Wszystkich Świętych? Głupie pytanie. W naszym narodzie jest bowiem powszechne koncentrowanie się na tym, co negatywne i ogłaszanie tego wszem i wobec, w taki czy inny sposób.
A co jest faktycznie negatywne i wymagałoby naprawy?
Ano baloniki na druciku i słodka wata na patyku. Do tego jeszcze pstrokate znicze w przeróżnych kształtach, tandetnie zdobione sztucznymi kwiatami, nieudolnie wystylizowane na niewiadomo co. Rewia mody bez względu na cmentarne błoto i listopadową aurę. Tu mam na myśli te wszystkie kreacje celowo zakupione z myślą o tym dniu, czyli futra, miniówki, stucentymetrowe szpilki cudownie współpracujące z miękkim błotkiem itp.
Po co to wszystko? Żeby zrobić wrażenie? Na kim? Na zmarłych, których groby odwiedzamy? A może, żeby wywołać zazdrość tłumu, który bez wątpienia tego dnia będzie przeciskał się cmentarnymi alejkami?
A już baloniki, wata cukrowa i precelki, to przesada olbrzymia. Jak będę chciała pójść na jarmark, to sobie pójdę, ale w innym dniu, bo pierwszy listopada przypada zwykle na  późną jesień, a wtedy bywa zimno i mało przyjemnie.
Dlatego na cmentarze chodzę w ciepłych ubraniach i w buciorach, których nie szkoda mi utytłać w błocie gdyby trzeba było po takowym przespacerować się. Znicze zapalam na znak pamięci, a nie dla ozdoby, a kwiaty na grobach kładę albo żywe, albo żadnych.

A dynia najlepiej smakuje mi pokrojona w kostkę, ugotowana lub podduszona – najlepiej w towarzystwie innych warzyw takich jak marchewka, cukinia, ziemniak i na co kto tam ma ochotę. Do tego trochę ulubionych przypraw, może sos jakiś – najlepiej pomidorowy. Najważniejsze (dla mnie) to, żeby dynia stanowiła jedynie dodatek, a nie była przypadkiem podstawą, bo wówczas mam przesyt, a to psuje mi wrażenia smakowe nawet najlepiej przygotowanego dania.

piątek, 26 października 2012

Facebookowe nicnierobienie


Bo my - domowe mamy - nic nie robimy.
Gdy ktoś pyta o zawód, odpowiadamy, że opiekujemy się dziećmi i domem.
W odpowiedzi słyszymy coś w stylu "aha, czyli niepracująca", w kwestionariuszach urzędowych również często figurujemy jako niepracujące.
Bo my - domowe mamy - nie pracujemy, nic nie robimy, siedzimy w domu... malujemy paznokcie, stylizujemy włosy, zużywamy każdego dnia kilka ton przeróżnych kosmetyków i wielokrotnie przebieramy się w rozmaite kreacje, aby gdy mąż wróci z pracy, pięknie pachnieć i wyglądać dla niego. W końcu siedząc cały dzień w domu mamy duuużo czasu.
Nic więc dziwnego, że słyszymy pytania w stylu: "dlaczego jesteś zmęczona?", "dlaczego w domu jest taki syf?", "co ty w ogóle dzisiaj robiłaś, kiedy ja byłem w pracy i ciężko harowałem, żeby zarobić pieniądze?"
I tu dochodzimy do sedna problemu i źródła nieporozumień. Jeśli bowiem za to, czym się zajmujesz na co dzień, nikt nie płaci Tobie pieniędzy, to w oczach innych, to co robisz jest bezwartościowe.



Przeglądając facebooka, w tym samym czasie widzę aktualne wpisy różnych znajomych dziewczyn – zarówno tych, które są mamami domowymi, jak i tych, które są pracownicami firm.
Co one tu robią?
Odpowiedzi są bardzo proste, wręcz oczywiste, bez cienia wątpliwości.

Te pierwsze, z całą oczywistością i bez najmniejszej wątpliwości, zaniedbują dzieci i dom, marnując cenny czas na bzdury. Być może klikają w klawiaturę jednym palcem, bo na kolanach trzymają dziecko przyssane do piersi, możliwe też, że dziecko śpi spokojnie, przytulone do serca, zamotane w chustę, możliwe też, że jedną nogą bujają właśnie kołyskę z zasypiającym malcem, co chwilę robiąc przerwę na wykorzystanie rąk w celu wytarcia zasmarkanej buźki drugiemu dziecku, czy podanie jedzenia trzeciemu itp. To jednak nie ma najmniejszego znaczenia. Fakt jest faktem, a fakt jest taki, że oto o godzinie dajmy na to 11:46 pojawił się na facebooku wpis opublikowany przez mamę domową, która zamiast zajmować się dziećmi i domem, siedzi sobie w najlepsze przed komputerem i traci czas na internetowe głupoty.
To tyle odnośnie odpowiedzi na pytanie, co robi w środku dnia mama domowa przeglądając facebooka.

Te drugie natomiast mają zapewne przerwę na kawę, lunch czy co tam jeszcze. A że przy okazji facebook? No co? Prawo do chwili relaksu też się należy. Nie?
Klikając w klawiaturę, delektują się wyśmienitym aromatem pysznej kawy, a w przerwach pomiędzy jednym a drugim kliknięciem, wymieniają przeróżne poglądy z koleżanką z sąsiedniego biurka, która też aktualnie ma przerwę na kawę, lunch czy co tam jeszcze.
Co robi w środku dnia pracownica firmy przeglądając facebooka? Z całą oczywistością i bez najmniejszej wątpliwości, ma właśnie uczciwie zasłużoną – wręcz należącą się jej – przerwę podczas ciężkiej dniówki, pełnej licznych zadań do wykonania.

sobota, 13 października 2012

Moja praca na wystwie "Urodziłam Życie"




Moje Trzy Gracje

Każdy poród to cud. Dla mnie zawsze przeogromny, za każdym razem inny...
 I nic nie równa się z doświadczeniem tulenia do serca nowonarodzonego, lepkiego i bielutkiego od mazi płodowej, cieplutkiego, tętniącego życiem
ciałka Dziecka. To jest najcudowniejsze uczucie, jakie znam...


Wspomnienie pierwsze – Narodziny Antosi 28.06.2008r.

Pamiętam ten strumień sączących się wód płodowych. To był znak od Ciebie,
że Jesteś gotowa, aby rozpocząć ostatni etap naszej wspólnej dziewięciomiesięcznej przygody…
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Jesteś dziewczynką, bo chciałam zaczekać do chwili Twoich narodzin i dopiero wtedy poznać Twoją płeć.
Niczego się nie bałam, choć był to pierwszy poród w moim życiu. W pełni zaufałam Bogu i własnemu ciału, które stworzył tak, abym mogła rodzić. Nie chciałam tego doświadczenia w żaden sposób znieczulać, bo wierzę, że naturalne narodziny, to jedna
z najpiękniejszych i najważniejszych przygód w życiu człowieka, który właśnie przychodzi na świat. Nie chciałam odbierać tego Tobie, ani sobie.
Po dziewięciu godzinach usłyszałam Twój głos oraz jedno zdanie Położnej –
„Pani Agnieszko, ma pani Córkę”. W tamtej chwili całe moje serce zatańczyło z radości.
Po chwili leżałaś na moim ciele, wtulona we mnie. Byłaś prześliczna. Cała bieluteńka i taka maleńka. Wokół było bardzo jasno, więc Twoje oczka były zamknięte. Wtedy po raz pierwszy w życiu poczułam całą sobą, jak cudownym doznaniem jest tulenie do serca nowonarodzonego Dziecka. Tego doświadczenia z niczym nie można porównać. Czułam ogromną radość i wdzięczność. Twój Tatuś stał obok mnie i miał łzy w oczach. Wiedzieliśmy, że ta chwila na zawsze pozostanie w naszej pamięci.

Przyszłaś na ten świat wczesnym rankiem, przed wschodem Słońca, wraz
z dźwięcznym śpiewem porannych ptaszków, który dobiegał zza okna.
Pojawiłaś się, aby zapoczątkować w naszym życiu zupełnie nową przygodę jaką jest rodzicielstwo.
Od dzieciństwa rozmodlona do Świętego Antoniego Padewskiego chciałam, aby to On był patronem mojego pierwszego Dziecka. Stąd Twoje imię – Antonina.
Anthos oznacza Kwiat. Jesteś pierwszym kwiatem, jaki zakwitnął w moim sercu i kwitnie tam do dnia dzisiejszego już na zawsze… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.



Wspomnienie drugie – Narodziny Zosi 18.02.2011r.

Pamiętam, jak stojąc przy kuchennym blacie, nagle poczułam przepływającą
przeze mnie falę oceanu. Zatrzymałam na chwilę myśli na tym wrażeniu. Po chwili kolejna fala. Czułam przypływy i odpływy ciepłych wód, które z dziwną regularnością wypływały
ze mnie niczym fale oceanu. Wraz z jedną z nich pojawił się znany mi skurcz. Nie miałam wówczas najmniejszych wątpliwości, że to znaki od Ciebie, że oto rozpoczął się ostatni etap Twojej dziewięciomiesięcznej podróży na tę stronę świata…
W pokoju porodowym było cicho, przytulnie, panował półmrok, świeciło się jedynie małe boczne światełko. Weszłam do ciepłej wody i przybrałam jedyną pozycję
(na czworakach), w której czułam, że dam radę przetrwać bóle skurczów. Zostałam w tej pozycji do samego końca. Intensywne skurcze były niemal przez cały czas.
W pewnym momencie, Położna zapytała, czy chcę urodzić Cię do wody. Powiedziałam, że tak. Zawsze o takim porodzie marzyłam.
Wszystko przebiegało bardzo intuicyjnie. Nie było komend ani poleceń. Czułam, jak się rodzisz, jak rodzi się Twoja główka i jak cała wypływasz ze mnie wraz z resztą wód płodowych.
„Popatrz w dół przed siebie” powiedziała Położna. Popatrzyłam, a pode mną,
na pleckach płynęłaś Ty – maleńka, z szeroko otwartymi oczami. To było niesamowite.
Po chwili wyjęłam Cię i położyłam sobie na piersiach. Wtedy ponownie szeroko otworzyłaś oczy i popatrzyłaś prosto w moje. Czułam wtedy, jak realizuje się moje ogromne marzenie
o „wdrukowaniu obrazu matki w pamięć dziecka i odwrotnie”, o którym pisała Jean Liedloff w książce „W głębi kontinuum”.  Nie byłoby to możliwe, gdyby w pomieszczeniu, w którym przyszłaś na świat, świeciło się ostre światło zewsząd.
Trudno mi dobrać odpowiednie słowa, żeby wyrazić to, co czuję i czułam wtedy.
To było niesamowite doświadczenie – niemal mistyczne. Było cicho i spokojnie. Czułam się bezpiecznie i czułam, że wydarzyło się coś pięknego – narodziny o jakich pisał Frederick Leboyer - takie, jakie powinny być – narodziny bez przemocy.

Przyszłaś na ten świat w zaledwie dwie godziny, wieczorną porą. Masz na imię tak, jak patronka miejsca, w którym tak pięknie dane było Ci się urodzić.
Zofia znaczy Mądrość. Mnie to imię zawsze przywołuje na myśl wiosnę. Jesteś jak wiosna w moim życiu - od pierwszej chwili swego istnienia. Dzięki Tobie odkryłam nieznaną mi wcześniej radość macierzyństwa… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.



Wspomnienie trzecie – Narodziny Irenki 2.09.2012r.

Pamiętam ten inny niż dotąd ucisk w brzuchu, który wprawił mnie w zamyślenie. Zupełnie inaczej niż Twoje Siostry dałaś mi znać, że nasza dziewięciomiesięczna przygoda dobiega końca i czas przywitać się twarzą w twarz…
W sali porodowej cisza, spokój, przygaszone światło i pomimo dużej przestrzeni, bardzo kameralna atmosfera, dająca poczucie bezpieczeństwa.
Cały poród rozwijał się niezwykle łagodnie – tak, jak sobie to wcześniej wymodliłam.
Zanurzyłam się w cieplutkiej wodzie i tutaj zaczął się bardzo przyjemny czas. Odruchowo zaczęłam w wodzie wirować biodrami, a podczas skurczów, z zamkniętymi oczami nuciłam sobie melodie i mruczałam mruczanki. Pomyślałam wtedy, że to chyba najpiękniejszy poród, bo taki łagodny i dzięki temu mogę być tak bardzo świadoma każdego kolejnego etapu.
W trakcie skurczów czułam też Twoje ruchy. Było mi to dotąd nieznane,
bo nigdy wcześniej nie rodziłam z zachowanym pęcherzem płodowym.
Woda łagodziła ból, ale też bardzo zgrzewała moje ciało i Twoje tętno wzrosło. Postanowiłam więc trochę pospacerować. Od tego momentu, jedynie pozycja pionowa – choć fizycznie wyczerpująca – dawała mi poczucie stabilności.
Wraz z kolejnym skurczem poczułam znajome mi rozciąganie w kroczu. Odruchowo zaczęłam przeć i krzyczeć jednocześnie. Przy kolejnym skurczu tak samo. Przy następnym Położna powiedziała, żebym przez chwilę tylko oddychała. Pomyślałam, że nie dam rady,
ale całą sobą spróbowałam i udało się.
I wtedy dane mi było doświadczyć czegoś niesamowitego. Czułam, jak bez najmniejszego mojego udziału, samodzielnie pokonujesz drogę przez kanał rodny. Czułam,
że to nie ja rodzę, ale Ty się rodzisz – sama, czy tego chcę, czy nie, czy na to pozwalam,
czy też nie. Po chwili poczułam wychodzącą główkę i wielką fizyczną ulgę, jaka towarzyszy temu etapowi porodu. Powiedziałam wtedy: „wyszła główka”.
I wtedy to się stało – to, na co czekałam niemal od początku. Worek owodniowy pękł
i wodospad ciepłych wód płodowych z dużą siłą uderzył o podłogę. Wraz z wodami wypłynęło całe Twoje ciałko. Dane mi było więc poznać siłę wodospadu, z jaką potrafi na ten świat wypłynąć nowe Życie.
Widywałam na zdjęciach i czytałam opisy porodów, w których główka dziecka rodzi się w zachowanym worku owodniowym. Myślałam jednak, że są to tak nieliczne przypadki, że nie ma nawet co zastanawiać się, że kiedykolwiek akurat mnie będzie dane urodzić w ten sposób. 
Popatrzyłam w dół. Byłaś maleńka i bielutka. Gdy tylko znalazłaś się w moich dłoniach, otworzyłaś szeroko oczy i popatrzyłaś prosto w moje. Byłam wniebowzięta.
Kolejne narodziny bez przemocy. Poród, w którym Położna podążała za mną, odgadywała moje potrzeby i nie mówiąc, nie pytając, spełniała je we właściwych momentach, pozwalając mi całkowicie przejąć stery tego wydarzenia. Czułam, że to ja o wszystkim decyduję i czułam się bardzo bezpieczna w tym miejscu i w tym toku wydarzeń.

Przyszłaś na ten świat  wraz ze wschodem Słońca. Nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w czepku urodzona – w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
Pojawiłaś się w naszym życiu na bardzo dziwnym i trudnym jego etapie – pełnym ciągłej gonitwy za czymś. Pokochaliśmy Cię od pierwszych chwil świadomości Twego istnienia,
bo głęboko wierzymy, że każde życie poczyna się w danej chwili nie bez przyczyny i nie bez celu i sensu.
Irena znaczy Niosąca Pokój. Zostałaś nam dana po to, aby wraz z Sobą wnieść
do naszego życia pokój… Dziękuję Córeczko za to, że Jesteś.


                                                                                                          
                                                                                                      Agnieszka Sztajner-Pikuła



środa, 10 października 2012

Na osłodę

Poprawia nastrój z samego rana...


 Kawa zbożowa, mleko sojowe waniliowe, kakao na ozdobę
 latte mniam
 smacznego :-)

czwartek, 13 września 2012

Narodziny Irenki

Wszystko zaczęło się sześć minut po północy 2 września 2012r.
Pomimo, że to był mój trzeci poród, a poprzedni miał miejsce zaledwie półtora roku wcześniej, tym razem nie byłam do końca przekonana, że to już. Może dlatego, że zaczęło się inaczej, niż przy dwóch poprzednich porodach, kiedy to odchodzące wody płodowe dały jednoznaczny sygnał…
Tym razem było inaczej, bo już w ósmym miesiącu, a może nawet nieco wcześniej zaczęły mi towarzyszyć skurcze przepowiadające. To właśnie one zmieniły nagle swoją postać i stały się odczuwalne inaczej i w innym miejscu niż dotąd. Czekałam więc, że może jednak zaczną odchodzić wody i będę ostatecznie pewna, że rodzę…
Po półgodzinnym analizowaniu sygnałów dochodzących z mojego brzucha, uznaliśmy z Mężem, że jedziemy do szpitala. Jeśli okaże się, że to jeszcze nie poród, to najwyżej nas odeślą.

Pomimo późnej godziny, wezwaliśmy nasze Koleżanki do przypilnowania śpiącej Zosi (Antosia była u moich Rodziców w Częstochowie) i pojechaliśmy do szpitala. Dotarliśmy bez najmniejszych problemów, bo o tej porze przejazd przez Warszawę nie jest żadną niedogodnością.
W Izbie Przyjęć cicho, pusto i spokojnie. Tylko jedna rodząca z mężem przed nami i żadnych innych osób.
Moje skurcze były w miarę regularne, ale też łagodne. Przetrwanie każdego z nich nie stanowiło dla mnie szczególnego wysiłku i nie było nieprzyjemne. Jak zwykle w tego typu sytuacjach, skok adrenaliny i co za tym idzie, przypływ dobrego nastroju, dodawały mi siły.
Zadzwoniłam do naszej Położnej i powiedziałam co i jak. Chwilę później Położna z dyżuru zaprosiła mnie do gabinetu na badanie. Szyjka skrócona, miękka, przepuszcza trzy palce.
„Już pani nigdzie nie wypuścimy” powiedziała z uśmiechem.
Po wyjściu z gabinetu ponownie zadzwoniłam do Magdy, aby zdać relacje z badania. Położna, która mnie badała, usłyszała tę rozmowę i zawołała do mnie: „Rozmawia Pani może z Magdą?” Przytaknęłam. „A mogłabym przekazać co i jak?” Z wielką radością podałam telefon i po chwili Magda miała już fachowo przekazaną informację, a ja usłyszałam jeszcze, że spokojnie zdąży dotrzeć do nas.

Ponieważ zdecydowałam się na poród na tzw. Zielonej Linii (czyli bez obecności lekarza, bez dodatkowych zapisów KTG oraz bez wykonywania jakichkolwiek nienaturalnych w porodzie czynności typu znieczulenie, przebicie pęcherza płodowego, podanie oksytocyny, nacięcie krocza itp - taki poród w 100% naturalny), czekał mnie jeden jedyny zapis KTG. Usiadłam zatem w drugim gabinecie na kozetce i zostałam podłączona do pasków i kółeczek. Bardzo zależało mi, żeby tym razem udało się wykonać ten zapis, zanim pojawią się silne, bolesne skurcze. Tak też się stało. Cała akcja porodowa rozkręcała się bardzo łagodnie.
W trakcie zapisu dotarła do nas Magda.
Z racji aktywnego paciorkowca w wyniku posiewu, wiedziałam, że będę musiała mieć podany antybiotyk. Zapytałam, czy można bez wenflonu, tylko sam zastrzyk. Położna zgodziła się. Bardzo mnie to ucieszyło, bo zależało mi na obejściu wszelkich działań medyczno-szpitalnych, jakie zazwyczaj mają miejsce przy porodach, które odbywają się w szpitalach.

Zabraliśmy moje torby i wraz z Magdą poszliśmy do windy, która zawiozła nas na drugie piętro. Tam otwarły się przed nami duże drzwi z napisem Blok Porodowy, a następnie kolejne z nazwą naszej Sali – Pomarańczowa.
Wewnątrz cisza, spokój, przygaszone światło i pomimo dużej przestrzeni, bardzo kameralna atmosfera, dająca poczucie bezpieczeństwa.
Przebrałam się i wyjęłam z wanny piłkę, żeby trochę się na niej pokołysać. Po krótkim czasie doszłam jednak do wniosku, że cała akcja spowalnia się, więc wstałam, żeby znów trochę pospacerować. Spacerowałam więc po całej sali, rozmawiałam z Mężem i z Położną, piłam wodę mineralną i wciąż nie mogłam uwierzyć, że poród może przebiegać tak spokojnie.

Po jakimś czasie Magda zaproponowała, że zbada mnie, żeby ocenić, czy warto już wchodzić do wody. Cztery cm rozwarcia, więc akcja idzie naprzód. Pęcherz płodowy ciągle cały.
Już za chwilę zanurzyłam się po pas w cieplutkiej wodzie. Nagle poczułam, jak bardzo woda łagodzi ból. Przed wejściem do wanny, skurcze były zdecydowanie bardziej bolesne, niż teraz. Niesamowite. Rodząc Zosię, nie miałam możliwości doświadczyć tego z racji bardzo zaawansowanej fazy porodu, gdy do tej wody weszłam. Teraz natomiast, poczułam wyraźną ulgę.

I tutaj zaczął się bardzo przyjemny czas tego porodu. Odruchowo zaczęłam w wodzie wirować biodrami. Dodatkowo, podczas skurczów, z zamkniętymi oczami nuciłam sobie melodie i mruczałam mruczanki. Pomyślałam wtedy, że to chyba najpiękniejszy poród, bo taki łagodny i dzięki temu mogę być tak bardzo świadoma każdego kolejnego etapu. W trakcie skurczów czułam też ruchy Dziecka. Było mi to dotąd nieznane, bo nigdy wcześniej nie rodziłam z zachowanym pęcherzem płodowym.

Woda łagodziła skurcze, ale też zwiększała odstępy między nimi. Bardzo też rozgrzewała moje ciało i po dłuższym czasie przebywania w niej, zaczęłam podczas skurczów odczuwać mdłości. Wzrosło też tętno Dziecka. Postanowiłam zatem wyjść z wody i trochę pospacerować.
Gdy tylko wstałam, skurcze w jednym momencie przybrały na sile, ale też mdłości ustały całkowicie. Wyszłam więc i zaczęłam spacerować. Gdy czułam zmęczenie, siadałam na chwilę, ale skurcze, które przychodziły po każdym takim odpoczynku, były zdecydowanie bardziej bolesne niż wówczas, gdy występowały w trakcie spacerowania. Zrezygnowałam zatem z tych chwil odpoczynku.

Skurcze stawały się coraz bardziej intensywne. W dodatku co chwilę podczas skurczów czułam też ruchy Dziecka, co zwiększało ból. Zaczął mi pomagać masaż dolnego odcinka kręgosłupa. Wcześniej nie potrzebowałam żadnego dotyku. Czułam, że sama panuję nad wszystkim i było mi z tym dobrze. Teraz sama przytulałam się do Męża podczas skurczów i poprosiłam, aby masował mi plecy. Położna zaproponowała woreczek z rozgrzanymi pestkami wiśni. Ulga niesamowita. Na plecach masaż ciepłymi pestkami wiśni, a na brzuchu delikatny dotyk chłodnych dłoni Położnej. To bardzo pomagało przetrwać najsilniejsze skurcze.

Kolejne badanie stanu szyjki i rozwarcia. Tym razem na stołku porodowym – bardzo wygodny wynalazek.
I tutaj ból niesamowity. Zaczęłam krzyczeć wniebogłosy. Chciałam sama wyjąć rękę Położnej… Pomimo zagłuszającego krzyku, zdołałam usłyszeć to, co bardzo chciałam usłyszeć – Siedem Centymetrów. Tak. Wiedziałam, że ten moment nadejdzie i gdzieś w duchu bardzo się go bałam. Wierzyłam jednak, że jak tylko uda mi się przetrwać Kryzys Siódmego Centymetra, to dalej też dam radę.

Przesiedziałam na tym stołeczku jeszcze trzy skurcze po czym wstałam. Dziwiłam się, że worek owodniowy ciągle nie pęka. Teraz było już konkretnie. Ból paraliżujący, na dodatek jakoś nie czułam innej pozycji, jak tylko stojąca, a ta z kolei bardzo mnie już męczyła fizycznie. W końcu tej nocy nie zdążyliśmy się tak naprawdę położyć spać.
Nogi zaczęły mi się trząść, a to nie ułatwiało mi współpracy ze skurczami.
Wtedy Magda zapytała, czy nie chciałabym oprzeć się rękami o materac łóżka. Tak też zrobiłam i to było genialne rozwiązanie, bo w jednej chwili poczułam jakiś stabilny punkt zaczepienia. Nogi nadal dygotały, ale ciało było stabilne.

Wraz z kolejnym skurczem poczułam znajome mi rozciąganie w kroczu. Odruchowo zaczęłam przeć i krzyczeć jednocześnie.
Przy kolejnym skurczu tak samo. Przy następnym Magda powiedziała, żebym przez chwilę tylko oddychała. Pomyślałam, że nie dam rady, ale całą sobą spróbowałam i udało się.
I wtedy dane mi było doświadczyć czegoś niesamowitego. Czułam, jak bez najmniejszego mojego udziału, Dziecko samodzielnie pokonuje drogę przez kanał rodny. Czułam, że to nie ja rodzę, ale Dziecko się rodzi – samo, czy tego chcę, czy nie, czy na to pozwalam, czy też nie... Doświadczenie tak cenne, że warte każdego bólu i wysiłku. Jedno z tych najcenniejszych w życiu...

Po chwili poczułam wychodzącą główkę i wielką fizyczną ulgę, jaka towarzyszy temu etapowi porodu. Powiedziałam wtedy: „wyszła główka”.
I wtedy to się stało – to, na co czekałam niemal od początku. Worek owodniowy pękł i wodospad ciepłych wód płodowych z dużą siłą uderzył o podłogę. Wraz z wodami wypłynęło całe ciałko. Widywałam na zdjęciach i czytałam opisy porodów, w których główka dziecka rodzi się w zachowanym worku owodniowym. Myślałam jednak, że są to tak nieliczne przypadki, że nie ma nawet co zastanawiać się, czy kiedykolwiek akurat mnie będzie dane urodzić w ten sposób.
 
Popatrzyłam w dół. Magda zgrabnym ruchem odwinęła pępowinę, która dwukrotnie okręcona była wokół szyjki, po czym podała mi Dziecko. Byłam wniebowzięta. Powtarzałam tylko: „Urodziłam Ją”, „urodziłam Ją”… Była maleńka i bielutka. Gdy tylko znalazła się w moich dłoniach, otworzyła szeroko oczy i popatrzyła prosto w moje.
Położna zapytała, czy dam radę wejść na łóżko trzymając Dziecko, czy może mi pomóc. Powiedziałam, że dam radę i pomimo zajętych rąk, bez problemu wgramoliłam się na łóżko. W sumie teraz zastanawiam się, jak ja to zrobiłam, ale w takich chwilach kobieta potrafi dokonać niemal wszystkiego.
Leżałam przytulając Córeczkę do serca i myślałam o wszystkim, co w życiu najpiękniejsze. Dziękowałam Położnym za pomoc. Mąż stał obok. Był szczęśliwy razem ze mną.

Kolejne narodziny bez przemocy. Poród, w którym Położna podążała za mną, odgadywała moje potrzeby i nie mówiąc, nie pytając, spełniała je we właściwych momentach, pozwalając mi całkowicie przejąć stery tego wydarzenia. Czułam, że to ja o wszystkim decyduję i czułam się bardzo bezpieczna w tym miejscu i w tym toku wydarzeń.



Dane mi było doświadczyć trzech różnych porodów, z których każdy był na swój sposób piękny.
Za pierwszym razem doświadczyłam porodu typowo szpitalnego, ale pomimo tego pozwalającego mi zachować dobre wspomnienie. Za to dwa kolejne moje porody, choć miały miejsce w szpitalu, były w pełni kameralnym, rodzinnym wydarzeniem, całkowicie pozbawionym najmniejszych znamion medykalizacji i jakiejkolwiek przemocy.

Wiem, czym jest strumyk sączących się wód płodowych. Doświadczyłam też uczucia wód odchodzących niczym przypływy i odpływy oceanu. Dane mi było też poznać siłę wodospadu, z jaką potrafi na ten świat wypłynąć nowe Życie.

Wiem, że aby urodzić dziecko potrzebne jest oparcie dla stóp. Wiem też, że woda przynosi ulgę i łagodzi ból. Wiem, że dziecko tak naprawdę rodzi się samo.

Podczas pierwszego porodu doświadczyłam półleżącej pozycji na łóżku porodowym i konsekwencji, jakie ze sobą niesie.
Ale dane mi też było urodzić Dziecko wprost do wody. Doświadczyłam również całkowicie pionowej pozycji w porodzie, dającej pewne oparcie dla stóp i pozwalającej Dziecku w możliwie najbardziej naturalny sposób pokonać ten ostatni etap dziewięciomiesięcznej podróży na świat.

Mam na swoim koncie poród, w którym rolę przewodnika odgrywała położna, dyktując co, jak, kiedy i dlaczego. Ale mam też doświadczenie porodu, w którym to ja decydowałam o przebiegu wydarzeń, a Położna była tuż obok, gotowa w każdej chwili odpowiedzieć na moje potrzeby, a w trudnych momentach, sama je odgadywała i robiła tyle, ile potrzebowałam – nie więcej i nie mniej.

Za pierwszym razem doświadczyłam porodu długiego. Drugi mój poród trwał zaledwie dwie godziny, ale od samego początku był bardzo intensywny. Trzeci był łagodny - tak, jak sobie go wymodliłam. Dodatkowym czynnikiem łagodzącym, był ogrom wsparcia duchowego, jakie już w czasie ciąży otrzymałam od Położnej Ireny Chołuj, z którą konsultowałam wiele spraw dotyczących tego porodu oraz modlitwa i pamięć zaprzyjaźnionej z naszą Rodziną Siostry Zakonnej o tym samym imieniu.

Nasza trzecia Córeczka przyszła na ten świat  wraz ze wschodem Słońca. Nie dość, że w niedzielę, to jeszcze w czepku urodzona – w dosłownym znaczeniu tego wyrażenia.
Pojawiła się w naszym życiu na bardzo dziwnym i trudnym jego etapie – pełnym ciągłej gonitwy za czymś. Pokochaliśmy Ją od pierwszych chwil świadomości Jej istnienia, bo głęboko wierzymy, że każde życie poczyna się w danej chwili nie bez przyczyny i nie bez celu i sensu.
Ja wiem, że Ona została nam dana po to, aby wraz z Sobą wnieść do naszego życia pokój.
Irena znaczy Niosąca Pokój

 

piątek, 24 sierpnia 2012

Oczekiwanie...

Czekamy... A oczekiwanie nie jest łatwe. Szczególnie teraz na samym końcu, kiedy już jest ciężko, niezgrabnie i niewygodnie... A do tego jeszcze starsze Dzieci do zaopiekowania... Ale cóż? Ciąża nazywana stanem błogosławionym, w rzeczywistości nie jest taka przez cały czas. Końcówka jest trudna, bywa wręcz nie do zniesienia. Najłatwiej było za pierwszym razem - kiedy to poza tym jednym mieszkańcem dużego brzucha, nie było starszego Rodzeństwa wymagającego opieki. Doświadczenie drugiej ciąży, nauczyło mnie, że poród bardzo wyzwala z tych trudnych przeżyć końcowego etapu ciąży. Wówczas stan niemal depresyjny, nagle zastępuje euforia, która bardzo pomaga w tych pierwszych ważnych chwilach kontaktu z noworodkiem. Dolegliwości poporodowe nie mają większego znaczenia, a karmienie piersią jest czymś tak naturalnym, że ewentualne związane z nim niedogodności z łatwością i chęcią są pokonywane. Tak przynajmniej było w mojej sytuacji po tym, jak urodziłam drugą Córkę. Wielka to była nagroda za te ostatnie tygodnie ciężkiej już wówczas ciąży. Teraz też czekam na te pierwsze chwile z Nowym Dzieckiem - na to pierwsze poznanie, uczenie się siebie nawzajem, na Miłość, która rośnie wraz z nowo narodzonym Człowieczkiem...