Administracja osiedla zarządziła malowanie balustrad
balkonów. Nawet farby zostały rozdane z informacją, że do dnia tego i tego
balustrady mają być jak nowe, bo jak nie, to wtargnie firma i pomaluje balkony
wszystkim leniwym mieszkańcom, pobierając za ten czyn 70 zł od metra.
A my tych metrów trochę mamy. I choć to nie jest nasze
mieszkanie, tylko wynajęte i nie nasze ciężko zapracowane, w pocie czoła
zdobyte pieniądze pełniłyby funkcję wynagrodzenia dla pracowników firmy, to
wspaniałomyślny Mąż zaproponował właścicielom mieszkania, że pomaluje
balustradę za nieco mniejszą kwotę niż firma i niech nam odliczą to od
comiesięcznych opłat. Super pomysł. Dodatkowa kasa zawsze się przyda.
Mąż postanowił zatem przeznaczyć na ten niespołeczny – bo za
kasę – czyn kilka dni z cennego urlopu ojcowskiego, który to należy mu się z
racji niedawnych narodzin trzeciej Córki.
Tak więc zabrał się za to i pierwszego dnia wyszorował
balustradę, a następnego pomalował jej fragment zostawiając resztę na kolejny dzień.
Ale nie. Nie ma tak. Niech no facet wykaże się swym
ojcostwem skoro urlop ojcowski wybiera. Bo wiadomo, jak jest – On maluje, a ja
w domu z dziatwą liczną, sama – rzecz jasna. I jeszcze obiad ugotować i
dziecięce krzyki znosić – jakby na co dzień brakowało mi tych zajęć.
Mąż zaproponował zatem, żebym to ja balustradę szła malować.
Zapewne przekonany był, że odmówię. Mało powiedziane – On był pewien, że wpadnę
w szał, bo jak to niby ja – kobieta – balustradę mam malować.
Ale, ale. To nie tak jest. Bowiem Matka Polka uciemiężona
całodobowym hałasem powodowanym przez dziatwę liczną, przyjmie każdą ofertę
czegokolwiek, co pozwoli jej przez czas jakiś tychże wrzasków nie słyszeć.
Matka Polka uciemiężona, nie tylko pomaluje balustradę balkonu właścicielowi
mieszkania. Ona gotowa jest przetkać zatkany kibel sąsiada, a nawet zamontować
mu nowy, byle tylko oderwać myśli od problemów dziatwy licznej i zająć się choć
przez chwilę problemami innego typu.
Tym oto tokiem rozumowania podążając, dzielnie przywdziałam
roboczy kombinezon Męża, ciepłą czapkę i rękawice, aby od niewczesnych rannych
godzin zabrać się za malowanie balustrady. Cały hałas mojej codzienności
zostawiłam za szklanymi drzwiami balkonowymi na kilka godzin, z przerwami na
karmienie piersią.
Malowałam rozmyślając o rzeczach przeróżnych i ćpając
zielony smród farby do balustrad.
W pewnym momencie zobaczyłam sąsiadkę z piętra wyższego,
wracającą z dziećmi ze spaceru. Dzień
dobry powiedziała. Odpowiedziałam to samo, a ona na to - wyraźnie
zdziwiona, słysząc mój głos (w tym stroju i czapie zawiązanej pod brodą raczej
nie miała szans mnie rozpoznać), że myślała, że to mąż maluje. O nie, droga
pani. Mąż gotuje obiad i zajmuje się dziatwą liczną – tak w ramach
równouprawnienia.
No bo co jej będę tłumaczyć, co i jak i że machanie pędzlem lepsze niż
dziecięce hałasy, które mam dwadzieścia cztery na dobę. W końcu sama ma dzieci,
to wie, jak się sprawy mają.
Chwila relaksu ona
mi na to. Ano chwila relaksu. Dokładnie tak. Nikt lepiej nie rozumie trosk i
problemów Matki Polki i nikt w jej myślach lepiej czytać nie umie, jak tylko
inna Matka Polka.
A swoją drogą, to za taką chwilę relaksu (nieistotne ile ona
trwa, a wręcz im dłużej tym lepiej) dostaje się stawkę w ilości 70 zł za metr
bieżący. Ale mnie ten przywilej rzecz jasna nie dotyczy, bo ja przecież nie
pracuję. Ja odpoczywam. Ale od czego? Od siedzenia w domu, ucierania marchewki z jabłkiem,
zmieniania pieluch, mycia pup, bujania w wózku, noszenia w chuście, głośnych dźwięków - nie radia, lecz dziecięcych
radości i nieszczęść. To też nie jest żadna praca, a za odpoczynek nikt mi
przecież płacił nie będzie, bo to niedorzeczne. A że od opłat odliczone nam
będzie? Co z tego, skoro kontem, z którego tychże opłat dokonujemy, zawiaduje
wyłącznie Mąż mój, a ja nawet hasła dostępu nie znam, nie mówiąc już o
współwłasności, czy choćby pełnomocnictwie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz