czwartek, 15 listopada 2012

Feministycznie


Administracja osiedla zarządziła malowanie balustrad balkonów. Nawet farby zostały rozdane z informacją, że do dnia tego i tego balustrady mają być jak nowe, bo jak nie, to wtargnie firma i pomaluje balkony wszystkim leniwym mieszkańcom, pobierając za ten czyn 70 zł od metra.
A my tych metrów trochę mamy. I choć to nie jest nasze mieszkanie, tylko wynajęte i nie nasze ciężko zapracowane, w pocie czoła zdobyte pieniądze pełniłyby funkcję wynagrodzenia dla pracowników firmy, to wspaniałomyślny Mąż zaproponował właścicielom mieszkania, że pomaluje balustradę za nieco mniejszą kwotę niż firma i niech nam odliczą to od comiesięcznych opłat. Super pomysł. Dodatkowa kasa zawsze się przyda.
Mąż postanowił zatem przeznaczyć na ten niespołeczny – bo za kasę – czyn kilka dni z cennego urlopu ojcowskiego, który to należy mu się z racji niedawnych narodzin trzeciej Córki.
Tak więc zabrał się za to i pierwszego dnia wyszorował balustradę, a następnego pomalował jej fragment zostawiając resztę na kolejny dzień.
Ale nie. Nie ma tak. Niech no facet wykaże się swym ojcostwem skoro urlop ojcowski wybiera. Bo wiadomo, jak jest – On maluje, a ja w domu z dziatwą liczną, sama – rzecz jasna. I jeszcze obiad ugotować i dziecięce krzyki znosić – jakby na co dzień brakowało mi tych zajęć.
Mąż zaproponował zatem, żebym to ja balustradę szła malować. Zapewne przekonany był, że odmówię. Mało powiedziane – On był pewien, że wpadnę w szał, bo jak to niby ja – kobieta – balustradę mam malować.
Ale, ale. To nie tak jest. Bowiem Matka Polka uciemiężona całodobowym hałasem powodowanym przez dziatwę liczną, przyjmie każdą ofertę czegokolwiek, co pozwoli jej przez czas jakiś tychże wrzasków nie słyszeć. Matka Polka uciemiężona, nie tylko pomaluje balustradę balkonu właścicielowi mieszkania. Ona gotowa jest przetkać zatkany kibel sąsiada, a nawet zamontować mu nowy, byle tylko oderwać myśli od problemów dziatwy licznej i zająć się choć przez chwilę problemami innego typu.
Tym oto tokiem rozumowania podążając, dzielnie przywdziałam roboczy kombinezon Męża, ciepłą czapkę i rękawice, aby od niewczesnych rannych godzin zabrać się za malowanie balustrady. Cały hałas mojej codzienności zostawiłam za szklanymi drzwiami balkonowymi na kilka godzin, z przerwami na karmienie piersią.
Malowałam rozmyślając o rzeczach przeróżnych i ćpając zielony smród farby do balustrad.
W pewnym momencie zobaczyłam sąsiadkę z piętra wyższego, wracającą z dziećmi ze spaceru. Dzień dobry powiedziała. Odpowiedziałam to samo, a ona na to - wyraźnie zdziwiona, słysząc mój głos (w tym stroju i czapie zawiązanej pod brodą raczej nie miała szans mnie rozpoznać), że myślała, że to mąż maluje. O nie, droga pani. Mąż gotuje obiad i zajmuje się dziatwą liczną – tak w ramach równouprawnienia.
No bo co jej będę tłumaczyć, co i jak i że machanie pędzlem lepsze niż dziecięce hałasy, które mam dwadzieścia cztery na dobę. W końcu sama ma dzieci, to wie, jak się sprawy mają.
Chwila relaksu ona mi na to. Ano chwila relaksu. Dokładnie tak. Nikt lepiej nie rozumie trosk i problemów Matki Polki i nikt w jej myślach lepiej czytać nie umie, jak tylko inna Matka Polka.
A swoją drogą, to za taką chwilę relaksu (nieistotne ile ona trwa, a wręcz im dłużej tym lepiej) dostaje się stawkę w ilości 70 zł za metr bieżący. Ale mnie ten przywilej rzecz jasna nie dotyczy, bo ja przecież nie pracuję. Ja odpoczywam. Ale od czego? Od siedzenia w domu, ucierania marchewki z jabłkiem, zmieniania pieluch, mycia pup, bujania w wózku, noszenia w chuście, głośnych dźwięków - nie radia, lecz dziecięcych radości i nieszczęść. To też nie jest żadna praca, a za odpoczynek nikt mi przecież płacił nie będzie, bo to niedorzeczne. A że od opłat odliczone nam będzie? Co z tego, skoro kontem, z którego tychże opłat dokonujemy, zawiaduje wyłącznie Mąż mój, a ja nawet hasła dostępu nie znam, nie mówiąc już o współwłasności, czy choćby pełnomocnictwie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz